Start w Oshee 10 km. Magia liczb i 40 minut połamane

W niedzielę 26 kwietnia odbył się Orlen Warsaw Marathon. Dla mnie dzień ważny, bo udziałem w towarzyszącym mu biegu na 10 km planowałem od dawna pokonanie kolejnej z magicznych barier: 40 minut „na dychę”. Relacje z tego startu w mojej głowie są dwie. Okazuje się bowiem, że posiadanie bloga zmienia sposób myślenia podczas biegu. Do rozważań o trasie, samopoczuciu, mijanych kilometrach, minutach i sekundach dochodzi jeszcze jeden temat: co ja Wam napiszę?

Do czwartego kilometra nie mam jeszcze za dużo do opowiedzenia. Ciasno na trasie bo zakręty i wąsko. Deszczyk siąpi, więc przyjemnie chłodno. Tempo trochę poniżej oczekiwań, ale samopoczucie umiarkowanie dobre. ITBS się nie odzywa – tyle dobrze. Decyzja o zmianie butów na wierne Energy Boosty potwierdza się jako słuszna. Ale wszystko się jeszcze może zdarzyć.

Na razie planuję opisać tylko organizację miasteczka i startu. Depozyty dostępne szybko i sprawnie, jeszcze przed startem działał punkt z jedzeniem i piciem. Ciepła kawka z mlekiem na pobudzenie i mogę iść do drużyny firmowej na rozgrzewkę. Linia startu – w końcu ktoś w Polsce zaczął pilnować wejść do stref startowych zgodnie z deklaracjami! Niestety w połączeniu z wąską nitką mostu i ostrymi zakrętami niewiele to pomogło i pierwsze dwa kilometry to i tak była walka. Może bardziej skuteczne byłoby puszczanie falami z lekką przerwą pomiędzy. W końcu na wynik 35-40 minut tak dużo nas nie było. Ale gdy doszliśmy na faktyczną linię startu, na plecach grupy szybszej i z kolejnymi strefami na swoich plecach, ścisk był już jak w tokijskim metrze.

Pełna narracja w mojej głowie rozpoczyna się przed piątym kilometrem. Za nami już podbieg Sanguszki i Konwiktorską, wypadamy na długą prostą: Miodowa i dalej Krakowskie Przedmieście. Znacznik czwartego kilometra tuż po podbiegu mijamy ze stratą 18 sekund do celu, jakim jest każdy kilometr po równiutkie 4 minuty. Pacemaker z flagą „40:00” na plecach jest już przede mną, choć jeszcze na podbiegu biegliśmy ramię w ramię. Niby niewiele, góra 10 metrów, ale wizja, by się zebrać w sobie i go dogonić wydaje się ponad siły. Piotrek, z którym biegłem od startu, na podbiegu wspomniał, że jest bez mocy w nogach i nic z tego dziś nie będzie (dwa tygodnie po maratonie to całkiem zrozumiałe), a jest przede mną już dobre 20 metrów. Pod żebrami z prawej strony klatki piersiowej pojawia się zalążek skurczu, kolki, który tylko rośnie. Kilometr po płaskim dalej, oficjalna mata pomiarowa i czas 20:17. Kilkanaście sekund to niby niewiele, ale na odrabianie strat też jest już bardzo mało czasu. Tempo 4:00 utrzymuję z wielkim trudem, przyspieszenie o choćby kilka sekund nie mieści się w głowie.

Głowa zajmuje mi już co innego. W myślach piszę relację na blog, o tym jak okrutne są te magiczne granice, które sami sobie stawiamy. Skoro obiektywnie wynik 39:59 a 40:01 to tylko różnica mniej niż procenta. (No dobra, to policzyłem już pisząc ten post. Na tętnie powyżej 180 uderzeń na minutę takie obliczenia nie są możliwe). Całkiem głośno już liczyłem, że fajnie byłoby poprawić wynik z Biegu Niepodległości (40:41) o chociaż pół minuty. To jeszcze jest możliwe. Rozmyślałem też o tym, że nie można mieć w życiu wszystkiego. Że dobry wynik w maratonie ma swoją cenę. Że przecież świadomie wybrałem drogę biegania wszechstronnego, z dwoma maratonami w roku i biegami górskimi, godząc się z tym, że progres na krótszych biegach asfaltowych nie będzie tak duży, jakbym się skupił tylko na nich. Mówiąc krótko: wymówki, przekuwanie porażki w sukces i cały możliwy arsenał myśli, które zwalniały mnie z obowiązku przyciśnięcia jeszcze mocniej. W takim nastroju i nastawieniu przeleciałem całe Krakowskie i dopadłem na zbieg Tamką.

Nie łudziłem się, że ten zbieg dużo zmieni. Kolka pod prawym bokiem bardzo utrudniała luźne puszczenie się i zaufanie grawitacji, że pociągnie mnie tam, gdzie potrzebuje. Na zbiegach mięśnie brzucha mają kolosalną robotę do zrobienia by ustabilizować sylwetkę. Spojrzenie na zegarek i widzę 3:40. Szybkie obliczenia. Zakładając optymistycznie że zbieg ma 500 metrów (i mam nadzieję, że ani metra więcej, bo naprawdę rozszarpie mnie w pół od skurczu pod żebrami) odrabiam do wyniku końcowego 10 sekund. Dużo i nie dużo zarazem. Wybiegam między budynkami na skrzyżowanie z Wybrzeżem Kościuszkowskim i czuję solidny powiew wiatru. Minimalna górka na most i jest jeszcze ciężej. Rezerw na mocny finisz trudno się dopatrzeć.

Niebieska flaga na plecach zająca powiewa wciąż przede mną, pewnie z 5 sekund straty. On też mocno przycisnął na zbiegu, ale całej straty nie odrobił. Na końcu Mostu Świętokrzyskiego na rogu z Wybrzeżem Szczecińskim stoi wierny kibic, starszy pan z plecakiem i naszywkami Legii na staromodnym polarze. Znany jest pewnie większości warszawskich biegaczy, można go spotkać na każdej edycji Biegów Górskich w Falenicy, w Wiązownej i przy trasach wielu innych imprez. Przybijam z nim piątkę i lecę dalej. Pod wiaduktem kolejowym wypada znacznik 8 kilometra. Ekran podsumowania okrążenia automatycznego troszkę utrudnia odczytanie aktualnego czasu, ale szacuję, że brakuje mi nadal około 12-15 sekund. Szybka matematyka i wiem, że ostatnie dwa kilometry, po 3:50 każdy, ratują wynik. 3:50 min\km to właśnie to tempo, które trenowałem w piątek na Agrykoli. Wtedy było tych kilometrów pięć z dwuminutową przerwą pomiędzy każdym. Teraz miały wystarczyć dwa, ale już bez przerwy i z nogami zajechanymi poprzednimi ośmioma. Możliwe? Nie wiem czemu, może to ta piątka z wiernym kibicem, może zmęczenie osiągnęło poziom, że maruda też już się poddał, ale wydało mi się to bardzo dobrym i realnym pomysłem. Prostą wzdłuż Wisły wykorzystałem do odrobienia strat do zająca. Jeszcze tylko jeden garbik przy ślimaku z Wału na most, skręt w lewo i długa prosta do mety. Bardzo długa, ponad 500 m. Energiczne nawoływania i machania rękami zająca dały sygnał do ostatecznego ataku. Piotrek był już tuż tuż. Narracja w głowie: Dajesz, ciśniesz! Zamknij oczy, zaciśnij zęby i daj z siebie wszystko! No dobra, asfalt może równy, ale nie zamykaj oczu. Ale ciśniesz! Wyobraź sobie, że je zamknąłeś, cały świat przestał istnieć i jest tylko te ostatnie parę metrów do pokonania! Zębów też nie zaciskaj, bo się udusisz. Ręce! Mocno się napędzaj! Uda się! Każda sekunda poniżej 39:59 miała być nagrodą i właśnie na nie pracujesz!

Nie wiem, ile w tym szczęścia, a ile doświadczenia, ale moja szaleńcza pogoń przez dwa kilometry z 500-metrową prostą w trupa okazała się idealnie wymierzona. 39:51. Osiem sekund poniżej celu. To chyba pierwszy w mojej karierze bieg, o którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że wynik co do sekundy oddaje mój obecny poziom i możliwości. Żadnego kalkulowania, czy gdyby to czy tamto, to wynik byłby lepszy o kilka czy kilkanaście sekund. Pewnie, że gdyby czas od maratonu wynosił 6, a nie 4 tygodnie, wynik byłby lepszy. Pewnie, że ostatni tydzień chuchania i dmuchania na ITBS utrudniał przygotowania, choć w większości wybiegałem, co miałem do wybiegania. Z rozpiski wyleciał tylko jeden trening.

Charakterystyczny medal zwany przeze mnie otwieraczem do piwa będzie mi się bardzo miło kojarzył. Znowu życiówka na 10 km jest najlepsza z wszystkich moich wyników (licząc współczynnikiem Danielsa VDOT: 10 km to 52,2 a dla półmaratonu to 51,8, dla maratonu raptem 50,7). Coś tam jeszcze pobiegam po ulicach. Widać, że na piątkę jest jeszcze zapas, skoro oficjalnie ostatnie 5 km pobiegłem w 19:34 a moja życiówka to 19:21. Ale mentalnie sezon wiosenny się skończył tak, jak miał się skończyć. Wszystkie wyniki od 5 kilometrów do maratonu są na wystarczającym w moim odczuciu poziomie. To jest mój prywatny poziom „Wiosna 2015”. Tu chciałem być, gdy w listopadzie zeszłego roku kończyłem biegowo rok 2014 i planowałem kalendarz na 2015. Magiczna granica 40 minut złamana, półtorej godziny w półmaratonie zrobione ze sporym zapasem, o Rzymie już pisałem.

Żegnaj wiosno. Nadchodzi lato i starty w górach. Nie mogę się już doczekać!

Zdjęcie tytułowe autorstwa Grzegorza Rogowskiego / Festiwal Biegowy
http://www.festiwalbiegowy.pl/album/oshee-bieg-na-10-km-w-ramach-orlen-warsaw-marathon-2642015/pager/4/0

(koniec ulicy Tamka, jak widać jeszcze przed przebudzeniem do walki ;] )