21. Maratona di Roma. Relacja w obrazach z pamięci. Obraz 1

Maratona di Roma – Obraz pierwszy. Strefa startu.

Zimno i pada. Czy pada coraz mocniej? Trudno poznać. Nie jest to totalna zlewa, raczej niekończąca się siąpawica. To nawet gorzej, bo nic nie zapowiada, by kiedykolwiek miało przestać. Chmury są szare i gęste. Wyraźnie dają do zrozumienia, że jeszcze dużo wody mają do dyspozycji, by moczyć ponad 11 tysięcy śmiałków, którzy zaraz wyruszą na trasę 42,195 m po ulicach Wiecznego Miasta. Chowam ręce wewnątrz żółtego worka z logo Adidasa, zdobycz z mety Maratonu Warszawskiego, przezornie zachowanego na następny start. Rozglądam się dookoła i widzę innych biegaczy poubieranych w najróżniejsze worki, folie i stroje mające choć trochę osłonić przed deszczem i zatrzymać trochę ciepła.

Do strefy startowej wszedłem na ponad 30 minut przed wystrzałem startera. W tym czasie zdążyłem kilkukrotnie na przemian wyrzucać sobie asekuranctwo, które kazało mi być tu tak wcześnie, a teraz marznę. Oraz chwalić roztropność, która pozwoliła stanąć zaraz w drugim rzędzie mojej strefy. Jestem tuż za plecami szpaleru wolontariuszy, którzy oddzielają nas od tych, co mogą pochwalić się życiówkami pomiędzy 2:50 a 3:20. Szybka ocena sytuacji i wiem, że tłum jeszcze nie jest największy. Spokojnie cofam się parę kroków i odwiedzam jedną z toitoiek, jakie organizator ustawił na brzegu każdej ze stref startowych. To strasznie wkurzające, gdy twój mózg twierdzi, że chce ci się lać, a tak naprawdę wcale tak nie jest. Wiem, że to nieprzyjemne uczucie, potęgowane przez deszcz i zimno, wcale nie minie po wizycie. I że 5 min od startu wszystko już będzie OK i spokojnie będę mógł biec nie martwiąc się o pęcherz.

Wracam do szpaleru wolontariuszy, lekko przeciskając się wśród biegaczy. Wiem, że to ważne, bo w mojej strefie „C” są ci co biegają pomiędzy 3:20 a 4:00, a to poniżej mojego celu na ten bieg. Równie ważna wydaje mi się kwestia „baloników”. Organizator Maratona di Roma wystawił pacemakerów tylko co 15 min, a więc najbliżej moich założeń są te biegnące na wynik 3:15. Plan jest taki, by podążać za nimi przez pierwszych kilkanaście kilometrów. Z tym, że 3:15 to znów nie moja strefa startowa. Na dziesięć minut przed startem zające z przypiętymi do ramion zielonymi balonikami (każdy czas ma inny kolor) wchodzą do stref i widzę przez szpaler wolontariuszy jak stają pośrodku tłumu głów. Nie wiem też za bardzo, jak układa się trasa na pierwszych kilometrach: czy będzie kręto, wąsko? Ile czasu i energii zajmie mi dojście do baloników i złapanie się ich? Z jednej strony jestem ofiarą tego systemu, gdzie bez okazania na piersi numeru o określonym kolorze nie wejdziesz między parkany, gdzie ci nie wolno. Bez odpowiedzi pozostały również moje maile do organizatora z prośbą o zmianę strefy. Życiówka to życiówka. Z drugiej strony jestem pod głębokim wrażeniem i zastanawiam się, kiedy Fundacja Maratonu Warszawskiego zdobędzie się na taki ruch i okiełzna niesfornych polaków ładujących się do stref znacznie powyżej swoich możliwości.

Czasu jeszcze bardzo dużo. Biegacze wokół mnie raczej rozbawieni niż poważni. Włoski temperament. Na numerach startowych mamy imiona i flagi, ale tylko niektórym można je podejrzeć spod foli i ciuchów dogrzewających. Czas na rachunek sumienia biegacza. Wiem, że wszystko od piątku dnia przylotu do Rzymu poszło wyśmienicie. Ładowanie węgli w normie. Tu wielki ukłon należy się naszemu gospodarzowi Filippo, który witając nas w apartamencie w piątek dobrze po 21 na pytanie o otwarty sklep odpowiedział propozycją przyniesienia paczki spaghetti i puszki pomidorów. Wszystkie rzeczy potrzebne przed, w trakcie i po biegu czekały ułożone na krześle by poranek przeszedł sprawnie i bez nerwówki. Również lokalizacja apartamentu, 100 m od wejścia do Metra B, okazała się rewelacyjna. Wczoraj na wieczorny spacer z żoną specjalnie pojechaliśmy tak, by wiernie odwzorować całą poranną trasę i dziś już iść jak po sznurku. Organizacyjnie wszystko zadziałało, jak w szwajcarskim zegarku. Nawet wyspałem się przyzwoicie, co przed debiutem w Warszawie nie miało miejsca. Dojadam końcówkę batonika Chia Charge (Serio, polecam!  Wersja lekko słona jest kapitalna) i rośnie we mnie przekonanie, że kalorii mam do dyspozycji dość. Nawet odpuszczam sobie dokończenie banana ściskanego w drugiej dłoni.

Treningowo rachunek sumienia również wypada budująco. Najważniejszym punktem przygotowań do maratonu w Rzymie był tygodniowy obóz w Zakopanem z Obozybiegowe.pl. Wypadł idealnie na cztery tygodnie przed startem, w sam raz by odbudować się i w pełni skorzystać z 150 km wybieganych po zaśnieżonych górach. Latałem po Tatrach jak natchniony i wydawało się, że trudy obozu obchodzą się ze mną wyjątkowo łagodnie. Od powrotu nie było już czasu na zrobienie wybiegania powyżej 30 km. I jak sięgam pamięcią (teraz już wspomaganą notatkami w Google Docs i Endomondo) od debiutanckiego startu w Warszawie we wrześniu zeszłego roku, takiego wybiegania już nie było. Musi wystarczyć 31 km w Zakopanem gdzie pogubiliśmy się troszkę i bieg regeneracyjny po grzbiecie Gubałówki skończyliśmy wizytą w Poroninie i jakoś trzeba było wrócić. Oraz dwa sprawdziany, jakie ostatnio zrobiłem. Pierwszy z nich to Półmaraton Wiązowski równo trzy tygodnie temu. Jedyny na wiosnę start na tym dystansie więc życiówka i poprawa o 2 minuty i 45 sekund rok do roku bardzo cieszą. Drugi sprawdzian przed maratonem to trening według rozpiski: 30 min spokojnie + 100 min w tempie 4:30 min/km sprzed dwóch tygodni. Oba te biegi dały mi motywację i wiarę w to, że 42 km pokonane właśnie w tempie 4:30 są w moim zasięgu. Kurde flak, przecież jeszcze w listopadzie planując kolejny sezon obstawiałem, że dwa maratony w 2015 roku postaram się pobiec odpowiednio po 3:20 i 3:10. Po debiucie z zamierzonym 3:30 (wyszło 3:27) takie schodzenie po 10 min co pół roku wydawało się ambitne, ale możliwe. Jeszcze w grudniu doczytałem w regulaminie maratonu, że będzie zając na 3:15 i dumałem czy będę w stanie za nim pobiec. A tu takie zmiany. 3:10. Matulo!

Po starcie w Warszawie wiem, że 42 km nie przerażają, to daje się przebiec. Żaden to mityczny dystans, po którym trzeba paść, jak Filipides na rynku Aten. Po treningu, gdzie po 100 min po 4:30 tętno ciągle mieściło się w strefie tlenowej (dla mnie wszystko poniżej 168 uderzeń na minutę) miałem przekonanie, że to tempo dobrze dobrane pod maraton. Tempo obliczone i zadane przez Planodawczynię, która w moim przypadku od dawna się nie myli, zna moje możliwości bardzo dobrze. Jeszcze w środę w Warszawie, na ostatnim wspólnym treningu, otwarcie wyrażała pewność i wiarę w moje możliwości. „Ja o ciebie się nie boję” dzwoni ciągle w uszach. To wszystko dodaje pewności, ale nutka wątpliwości pozostaje. Jestem w stanie biec przez 42 km. Jestem w stanie biec po 4:30. Ale czy jestem w stanie robić jednocześnie jedno i drugie? To już nie będzie asekuracyjny bieg debiutanta z dużym zapasem sił jak w Warszawie. To będzie bieg na granicy możliwości. A nie znam trasy ani jej profilu. Tyle się naczytałem o czyhającej na biegaczy kostce brukowej, która odbiera siły i męczy stopy. Tym bardziej, gdy tak jak teraz jest mokra i usiana kałużami.

Wiem, że będzie ciekawie, będzie ciężko i nie planuję tanio skóry sprzedać. 8:50. Wolontariusze oddzielający strefy rozstępują się. Zrzucam z siebie folię, odrzucam na bok butelkę jeszcze niedawno pełną izotonika Powergym Energy Plus. Truchcik na linię startu w tłumie biegaczy. Odliczanie, oklaski, maty pomiarowe pod stopami i w nogi!

Fotografia tytułowa: Manolo Greco
https://www.facebook.com/maratonadiroma/photos/pb.196761011210.-2207520000.1427976794./10153087984211211/