21. Maratona di Roma. Relacja w obrazach z pamięci. Obraz 3
Obraz trzeci. Krawężnik przy Via Cavour.
Odszedłem już kawałek od strefy mety. Owinąłem się w srebrną folię, na szyi medal, na ramieniu torba z jabłkiem i pewnie czymś jeszcze do jedzenia. W ręce izotonik, w drugiej – połowa czerwonej pomarańczy. To ta ulica, na której planowaliśmy się spotkać z Ulą, o ile mnie wypuszczą przez barierki w tą stronę. Udało się. Był jeszcze plan B i C na spotkanie się, ale wystarczył A.
To jest trzecia część relacji. Pierwszą przeczytasz tu.
Z telefonu wyjętego z tylnej kieszeni spodni (na bieg zabrałem malutkiego LG L2, na szczęście nie zamókł) zadzwoniłem do Uli. Gdy usłyszałem, że powrót z miejsca, gdzie mnie dopingowała na 41 km jeszcze chwilę jej zajmie, po prostu usiadłem na krawężniku. Strefę mety przeleciałem chyba jeszcze w amoku odbierając „wziątki” i medal, ale teraz poczułem, że nogi się zginają w każdą stronę bez mojej kontroli. Usiadłem ostatkiem sił kontrolując, czy siadam choć trochę izolując się od ziemi folią NRC narzuconą na ramiona i zawiązaną pod szyją. Bardzo zimno nie jest, ale powiewy wiatru przeszywają przez mokrą koszulkę. Czapkę wrzuciłem do torby, tak samo pasek Compressport i do pomiaru tętna. Teraz można odetchnąć.
Pomarańczka jest pyszna. Tak samo pyszna jak na punktach odżywczych. Soczysta i słodka. Domyślam się, że normalnie bym tego nie docenił, a nawet pewnie uznał ją za kwaśną. Teraz jednak jest to przysmak bogów.
Przede mną przesuwają się kolorowi ludzie, zawodnicy i kibice. Wielu widząc moje atrybuty maratończyka uśmiecha się życzliwie i gratuluje, bije brawo. To miłe. W Polsce jednak ludzie nie są tak otwarci, by zaczepiać obcych na ulicy. Jeszcze przez tydzień plecak z maratonu, którego będę używał na co dzień podczas zwiedzania miasta, będzie budził ciekawość i zapraszał do pytań o wynik.
Przestało padać. Wychodzi nawet słońce. Tak naprawdę wyszło już wcześniej, gdzieś koło trzydziestego piątego kilometra. Ale dopiero teraz mam szansę i ochotę to zauważyć. Wcześniej odnotowałem tylko, że wzmógł się wiatr. Miało to pewnie związek z końcem deszczu i wbiegnięciem trasy w ciaśniejszą zabudowę historycznego centrum Rzymu.
Na spokojnie mogę rozmyślać o tym, co się stało moim udziałem przez ostatnie godziny. Dokładnie 3 godziny 10 minut i 45 sekund. Taki czas złapałem na Garminie. Oficjalny sprawdzony w domu na komputerze będzie o 2 sekundy gorszy. Pewnie zatrzymałem go nie przy tej macie co trzeba.
Czy jestem zadowolony? Głupie pytanie! Oczywiście, że tak! Wydaje mi się, że wszystko lub prawie wszystko poszło zgodnie z planem i pobiegłem tak, jak było mnie stać i jak warunki pozwalały. Czy mogłem atakować wynik 3:09:59? Na 37 kilometrze policzyłem, że nie ma na to szans. Że dycha będzie, nie grozi mi wynik z jedenastką z przodu i tak trzymałem to tempo, dokręcając śrubę tylko na ostatnim zbiegu do Piazza Venezia. W domu później policzę, że te 40 sekund tak naprawdę zgubiłem między kilometrem 30 a 35. Zabrakło mi skupienia i motywacji. Tempo średnie z tego odcinka strona biegu (a więc na podstawie oficjalnych pomiarów z chipa) podaje 4:39. 9 sekund razy 5 km to już prawie tyle, co brakuje do 3:09:59.
Na szczęście siedzę na krawężniku i jeszcze tego nie wiem. Wiem że było mocno, było trudno, ale tak przecież się umawialiśmy. Plany planami, a rzeczywistość pokazała swoje. Podbiegów było zdecydowanie więcej niż się spodziewałem. Kilka tuneli, do których trzeba najpierw wbiec, a potem wybiec pod górę. I ta pogoda. Deszcz nawet by nie przeszkadzał. Włochom pewnie było zimno, widziałem takich co dopiero na 30 km zdejmowali kurtki, a pod spodem mieli jeszcze bluzy. Ja przynajmniej się nie bałem „przegrzania chłodnicy”. Najgorsze były mokre, ciężkie buty i skarpetki. I tak całe szczęście, że nie skończyło się to wszystko bąblami, czy innymi sensacjami na stopach. Wysłużone Adidasy Energy Boost 2 spełniły fantastycznie swoją rolę po raz kolejny. Również duża ich zasługa w tym, jak mnie niosły po nierównej kostce brukowej. Obyło się bez bóli stawów skokowych czy podbicia. Mogę mieć pewne zastrzeżenia do podeszwy Continental, która od początku, od pierwszego treningu prawie rok temu, budziła moje zastrzeżenia na mokrym asfalcie. Na mokrą kostkę nie było mocnych. Stopa uciekała do tyłu o parę milimetrów przy każdym wybiciu. Nic nie poradzisz.
Nie zmienia to faktu, że siedzę na krawężniku i uśmiecham do samego siebie. Mogę biegać mocno i daleko. „Trójka” w maratonie, przebiegnięcie w 2:59:59, nie wydaje się już takie abstrakcyjne jak jeszcze pół roku temu. Nawet jeśli nie w 2015 to w 2016 roku jest to w moim zasięgu. Start w Rzymie pokazał, że nie zatyka mnie, nie wpadam na mityczną „ścianę”. Nawet, jeśli są kryzysy na trasie, to odbijają się one spadkiem tempa na pojedynczych kilometrach o 10-15 sekund. A może gdyby pomógł „balonik”, muzyka na uszach lub lepszy trening mentalny i tego udałoby się uniknąć.
I tak jestem dumny z siebie jak poprowadziłem ten bieg taktycznie. Są gorsi. Przypomina sobie jak na 38 kilometrze zagadałem do gościa w koszulce Cracovia Marathon z wielkim logo PKO na plecach. Zapytałem na jaki wynik leci licząc na porozumienie i dolecenie razem do mety. Odkrzyknął „3:07!…Może uda się 3:05!”. Zanim zdążyłem wyjść ze zdziwienia (byłem 50 sek w plecy względem 3:10, a ten tu mówi o 3:05) kolega krakus wmieszał się w tłum biegaczy za moimi plecami. Szkoda mi było energii na zwalnianie i wyprowadzanie biedaka z błędu w obliczeniach. Chyba że wystartował 5 min później, co raczej nie było możliwe. Miał czarny numer a więc był w strefie wręcz szybszej.
W każdym razie jadąc do Rzymu na maraton, wiedziałem, że nie jest to trasa łatwa i optymalna jak w Berlinie czy Rotterdamie. Nawet wyniki zwycięzców (w tym roku 2:12:23) pokazują, że tu nie biega się na rekordy. Mój debiutancki z Warszawy nie był wyśrubowany, więc o tyle było łatwiej. Poprawa o prawie 17 minut w pół roku cieszy niesamowicie. To praktycznie zaspokaja wszystkie moje potrzeby na bieganie po asfalcie na ten rok. Pozostaje jeszcze „pyknąć” dychę poniżej 40 minut i rok z głowy! Przynajmniej jeśli mówimy o biegach ulicznych. Ten rok to jeszcze rok sprawdzenia się w górach – plan już rozpisany, opłaty startowe porobione. W tym kontekście sukces w Rzymie jest pełny! Ze spokojem mogę się skupić na przygotowaniach do pierwszych w mojej karierze biegów „ultra”. Efektem ubocznym jest spadek motywacji na maraton jesienny. To ostatni niepewny element układanki startowej na 2015. A może pobiec jednak w Warszawie, na własnych śmieciach? Miałem szukać czegoś w późniejszym terminie, by dać sobie odpocząć po Festiwalu Biegów w Krynicy. Ale może to nie jest takie ważne? Czy 3:08 lub 3:09 będzie lepsze niż obecne 3:10? Dziś, na tym krawężniku na Via Cavour, nie mam nic przeciwko, by ta życiówka była aktualna aż do 2016 roku. To był piękny start!