Tak dobrze jeszcze nie było – Rzeźniczek 2016
Powiem wprost, bez owijania w bawełnę. Tak dobrze jeszcze nie było. V Rzeźniczek, 28 kilometrowy bieg po Bieszczadach, towarzyszący wielkiemu i słynnemu Rzeźnikowi, to subiektywnie i obiektywnie mój największy sukces, odkąd rozpocząłem zabawę w bieganie i starty w zorganizowanych imprezach. Tak na ulicy, jak i w górach.
Obiektywnie: W stawce prawie tysiąca biegaczy zająłem PIĘTNASTE miejsce! Oznacza to, że zmieściłem się w pierwszych 2% biegaczy! Tak dobrego współczynnika nie miałem jeszcze nigdy! Nawet na mniej elitarnie obstawionych zawodach, jak chociażby 2xŚnieżka (gdzie cała elita leci 3 razy i po 2 okrążeniach jest nawet szybciej niż zwycięzca 2xŚnieżka ;] ). Do tego straciłem około 34 minut do zwycięzcy (Bartosz Gorczyca nie do pokonania w polskich górach) i raptem 20 sekund do pierwszej kobiety. 14 open była Ewa Majer, ultraska, której nikomu zainteresowanemu bieganiem po gorach nie trzeba przedstawiać. Dodam tylko, że dobiegła 3 OPEN (!!!) w Biegu 7 Dolin na dystansie 100km na Festiwalu Biegowym w Krynicy w 2015 roku.
Subiektywnie: Pomimo wydłużenia trasy Rzeźniczka o prawie 2 km, do wyniku z zeszłego roku straciłem tylko 7 sekund! I pomimo mocnego początku (dołożony odcinek poprzedzający dotychczasowy start trasy to pnący się lekko w górę szuter i gdzieniegdzie resztki asfaltu), gdzie pierwsze 3 km poleciałem w tempie 4:20 min/km (i to zdobywając po drodze odpowiednik 3 podbiegów na Agrykoli, warszawiacy wiedzą), utrzymałem stabilne i mocne tempo do samej mety, włącznie z ostatnim morderczym zbiegiem do Cisnej. I zdecydowanie mniej zmęczony niż rok temu mogłem świętować ukończenie biegu, tradycyjnie już zanużony po pas w zimnym nurcie Solinki.
W ogóle 7 to liczba tego biegu. 7 sekund straciłem do wyniku z zeszłego roku, o 7 miejsc w generalce poprawiłem się względem zeszłego roku, o około 7 minut szybciej pokonałem zeszłoroczną trasę Rzeźniczka, gdyby nie liczyć fragmentu wydłużonego szutrowego dobiegu do dotychczasowego miejsca startu.
Pochwaliłem się, to można zacząć zwyczajową relację z biegu
W brew pozorom i temu, co przeczytaliście na wstępie, do startu w Rzeźniczku podchodziłem na dużym luzie. Zakładałem, że skoro w maratonie poprawiłem się w rok o ponad 4 minuty, w Rzeźniczku zejście do wyniku 2:45, czyli poprawa o prawie 3 minuty, jest jak najbardziej możliwa i do uzyskania przy minimum “napinki”. Dwa wcześniejsze dni w Bieszczadach trochę się oszczędzałem, zero biegania, nawet truchciku, ale sporo przeszliśmy na nogach, także w ramach serwowania dopingu Rzeźnikom biegnącym w piątek. Po kibicingu znalazł się czas na odbiór pakietów i ładowanie węgli – bardzo polecam Oberżę pod Kudłatym Aniołem w Cisnej!
Już w piątek wieczorem zaczęła się akcja zgotowana przez organizatora: “trasa 2 km dłuższa, start wcześniej i w trzech oddzielnych falach” głosiła wieść przyniesiona do hotelu przez Marcina, który jako jedyny pofatygował się jeszcze wieczorem do Cisnej na odprawę Rzeźniczków. Ale jak to? Ale po co? Wybrańcy którzy mieli zasięg dostali SMS informujący, że kolejki dowożące biegaczy na start będą o 7, 7:10 i 7:20, i jak ktoś chce biec szybko, to niech się pakuje do pierwszej. Ale być może też cyfry od 1 do 3 na numerze startowym, przyznane według kolejności zgłoszeń na bieg, są wskazówką, do którego pociągu wsiąść. Cyrk na kółkach. Nic to, przestawiliśmy budziki pół godziny wcześniej i po standardowym poranku biegacza (szybko wstać, szybko coś zjeść, byle jak najlżejszego i pełnego w czyste węglowodany, szybko w drogę) dotarliśmy do Cisnej kilka minut przed 7.
Zarówno wsiadanie do kolejki (zależnie kogo spytałeś, było ci wolno wsiąść niezgodnie z numerem, lub wolno. Najlepiej było nie pytać i robić swoje), start falami jak i przesunięcie startu o 2 km wcześniej miały pomóc w rozładowaniu tłumu biegaczy, gdy ci po pierwszym odcinku drogą, wpadają w wąską ścieżynkę przez las. Fakt, trasa Rzeźniczka nie jest w mojej opinii przygotowana na pomieszczenie prawie tysiąca biegaczy. Ale żeby było śmieszniej, start falami okazał się niemożliwy, bo zanim spece od pomiaru czasu ułożyli maty, wszystkie trzy kolejki zdążyły dojechać na start i gdy stałem w drugim, może trzecim rzędzie startujących, za mną widziałem długi na 200 m kolorowy sznur biegaczy. Panowie od mat przegrali walkę z czasem i ostatecznie, ni stąd ni z owąd, o godzinie 8:20 (wg. nieaktualnego już regulaminu start miał się odbyć o 9:00) Mirek, główny organizator biegu, strzałem w niebo dał sygnał do biegu.
Jak już pisałem, początek był bardzo szybki. Pierwszy kilometr zegarek odliczył w 4:10, po 7 minutach i kilku sekundach odnotowałem, że jestem w miejscu, gdzie bieg zaczynał się rok temu. “7, szczęśliwa liczba”, pomyślałem. Jej zauważenie było dla mnie o tyle ważne, że na ręce miałem opaskę z międzyczasami na poszczególnych szczytach z zeszłego roku i dzięki temu wiedziałem, o ile muszę skorygować wskazania zegarka.
Jeszcze na szutrze zobaczyłem Ewę Majer i gdy tylko trasa zrobiła się wąska i zaczęła się piąć grzbietem granicznym w górę, ustawił się za nią długi pociąg kilku facetów, w tym ja gdzieś w 2/3 tej stawki. Tempo tego ekspresu mi pasowało, na podejściach wolałem częściej przejść do marszu (Ewa Majer nie robiła tego nigdy, dopiero na Okrąglik), ale gdy robiło się bardziej płasko lub w dół nie miałem problemu by nadgonić. Biegło się bardzo dobrze. Mocno, równo, spokojnie. Duże znaczenie miała pogoda. Było ciut chłodniej niż rok temu, a start 40 minut wcześniej też swoje zrobił. Międzyczasy z dokładnością do minuty zgadzały się z tym, co osiągałem w zeszłym roku. A wiedziałem, że najwięcej do zyskania względem tej rozpiski jest w drugiej części trasy i na zbiegu do mety, gdzie już bardzo podupadłem na siłach.
Do punktu na przełęczy nad Roztokami zbiegłem spokojnie. Po pierwsze wiedziałem już co za killer-podejście mnie czeka na Okrąglik i wolałem nie zabić mięśni przed tym najważniejszym punktem trasy, a po drugie dostałem od losu solidny sygnał ostrzegawczy, by uważać na siebie. Nie wiem kiedy i jak, na dość spokojnym jeszcze fragmencie zbiegu, potknąłem się i poleciałem w przód jak długi. Pozbierałem się bardzo szybko, biegnący 15 m za mną następny zawodnik nawet nie zdążył mnie wyprzedzić, ale pokiereszowany i zabrudzony byłem nieźle. Nie mam pojęcia, jak się ratowałem w locie, ale podrapałem oba barki i łokcie po zewnętrznej stronie, klatkę piersiową lekko po lewej i lewe kolano od zewnętrznej strony. Nadgarstki, twarz…uchowały się. I niestety Fenix mocno oberwał, mam pamiątkę z tego biegu do końca jego służby.
Podejście-killer już mnie nie zabiło jak w zeszłym roku, bo wiedziałem czego się spodziewać. Pociąg Ewy Majer rozluźnił się za punktem odżywczym i chyba jego obsługa poszła mi gorzej niż innym, bo na podejściu zostałem sam. Gdzieś na jego początku wyprzedziłem jeszcze Mateusza, znajomego z dwóch kolejnych obozów w Zakopanem, który dał znać, że nie ma siły. Po zdobyciu 3 miejsca w Rzeźniku na Raty (78km w trzy dni, ogromne gratulacje Mateusz!) zupełnie zrozumiałe. Na szczycie Okrąglika czekała Ula, najlepszy i najbardziej entuzjastyczny kibic na szlaku! Zamiast łyku wody wziąłem od niej czystą buffkę. Moja była już brudna i mokra, bo jej użyłem korzystajac ze spokoju jakie daje podejście, by się trochę oporządzić po upadku. Wszechobecny piach, na rąkach, pod zegarkiem, na szyi…strasznie mnie denerwował w biegu.
Na Okrąglik wdrapałem się w bardzo dobrej formie i o 3 minuty szybciej niż rok temu. Przez głowę przebiegła mi myśl, że wyrównanie wyniku z zeszłego roku nie jest takie odległe, ale szybko minęła i praktycznie do mety przestałem patrzeć na zegarek. Pamiętam, że w relacji 2015 pisałem o “świńskim truchcie” jakim pokonywałem Jasło, Małe Jasło i inne małe garby na odsłoniętym grzbiecie w kierunku Cisnej. Tym razem krok może nie był już z tych długich i pięknych, ale zdecydowanie została w nim nuta sprężystości. A gdy ścieżka zaczęła spadać do mety, z początku delikatnie, później coraz bardziej stromo, nadal miałem dużo siły, by korzystać z grawitacji, gdzie tylko to było możliwe i walczyć przeciwko niej, gdy robiło się trudniej. Żadnych kolek, delikatny tylko skurcz mięśni brzucha, które musiały mocniej popracować, by ustabilizować górę ciała w tym szalonym tańcu w dół. Ale to nic w porównaniu z katuszami i biegiem zgiętym w pół rok temu.
Napęd do biegu dawali mi kolejni wyprzedzani zawodnicy. Jeszcze gdzieś przed zbiegiem do punktu kontrolnego, jakieś przemiłe małżeństwo liczyło biegaczy i każdemu mówiło, który jest. “26” usłyszałem w swoim kierunku. Na Jaśle kibicowali Piotrek, Alex i Remik i szacowali, że jestem 20. “A Ewa Majer jest tuż tuż”. Nie liczyłem każdego z wyprzedzanych co do sztuki, ale na zbiegu nikt nie był szybszy, a wielu wolniejszych. Na ostatnim dłuższym wypłaszczeniu przed metą wyprzedziłem jeszcze jednego zawodnika, na którego koszulkę mogłem się długo napatrzeć podpięty jak on w pociągu Ewy Majer (“Tomek, Run Bdg”, Bydgoszcz).
Finał to znany z zeszłego roku motyw. Hyc przez rzeczkę, ostani podbieg (już nie marszem, jak w 2015 r.), rach ciach przez most wąskotorówki w gęstym szpalerze kibiców po obu stronach trasy i zbieg w stronę orlika do mety. 2:47 i jakieś sekundy (ostatecznie 53, wtedy tego nie zanotowałem). Udało się! Wynik z zeszłego roku wyrównany!
Za metą kilka miłych rozmów z Ewą (Bardzo równa i miła babka!), Justyną i Piotrkiem z Citi Trail, zmiana ciuchów, odnalezienie się na liście wyników na ścianie namiotu z pomiarem czasu (“Aaaa!!! Jestem 15!!! Tylko 20 sekund do Ewy Majer!”) i z należnym piwem mogłęm się położyć w strumieniu i wypatrywać kolejnych członków drużyny i znajomych zbiegających do mety.
Przemyślenia po biegu, na gorąco i już teraz, na chłodno?
Po pierwsze góry to góry. Tu się oddycha, jak mawia klasyk. Bieganie po górach daje tyle przyjemności i satysfakcji!
Po drugie, kolejny mętlik w głowie i nowe zmienne do dylematu, który rozwiązuję od dwóch lat i końca nie widać: co ma większy priorytet: góry czy asfalt? Czy można biegać góry tylko dla przyjemności i tak, by nie szkodzić przygotowaniom do biegów na ulicy? I czemu właściwie tak układać te priorytety, skoro największy dotychczasowy sukces osiągnąłem w górach, a na ulicy do podobnych wyników brakuje jeszcze bardzo dużo? Obiecuję, że jak znajdę odpowiedzi na te pytania, dam znać. Na razie mam przed sobą dwa starty uliczne (5 i 10 kilometrów) oraz dwa w górach (3 x Śnieżka i Chudy Wawrzyniec). Czy uda się złapać obie sroki za jeden ogon?
Po trzecie widzę wyraźnie, że dużo lepiej mi się biegnie, gdy znam trasę i wiem czego się spodziewać. To, że pamiętałem wiele szczegółów z zeszłego roku i potrafiłem porównać w trakcie oba starty do siebie, dało mi dużo motywacji i siły do biegu. Już żaden rów na końcówce, gdzie poprzednio łapały mnie skurcze, mnie nie zaskoczył. Już żadne podejście nie było tak straszne, jak to zapamiętałem.
Na koniec jeszcze dwa słowa o Festiwalu Rzeźnickim
Zapewne wiecie o konflikcie pomiędzy organizatorem i Parkiem Narodowym, przez co wszystkie trasy festiwalu, poza Rzeźniczkiem, musiały ulec zmianie i omijać park szerokim łukiem. Moje zdanie jest takie, że festiwal jest organizowany zbyt luźno, jak na to, jak wielką imprezą się stał. Gdy chce się wysłać w góry prawie półtora tysiąca biegaczy, nie można nie mieć wszystkiego zapiętego na ostatni guzik. To nie jest już koleżeński zakład i bieg towarzyski “stąd tam”. Tak samo Rzeźniczek i przekładanie startu pokazują, że organizatorzy regulamin traktują jedynie jako wskazówkę i nie mają żadnego problemu z jego zmienianiem za pięć dwunasta. Festiwal stał się ofiarą własnego sukcesu i zaprasza do siebie znacznie więcej biegaczy niż jest w stanie obsłużyć na poziomie, do jakiego biegacze są już przyzwyczajeni. I albo Festiwal poprawi organizację i zacznie myśleć w inny sposób o swojej imprezie, albo wróci do frekwencji, która jest dopuszczalna przy takim podejściu: 500 par w Rzeźniku, 500 osób w Rzeźniczku. Bo tyle osób te trasy są w stanie pomieścić i nie narażać się na konflikt z Parkiem. I nie trzeba będzie kombinować z długością nabiegu szutrem przed Rzeźniczkiem. Bo z tego co wiem od biegnących dalej w stawce, że te niespełna 2 km ekstra nie wiele zmieniły i tłok był bardzo duży.
Sprzęt
Buty: wysłużone już Saucony Peregrine 3
Spodnie: Compressport Trail shorts
Kompresja: Compressport R2 Pro
Koszulka: Brubeck obozybiegowe.pl
Plecak: Salomon S-Lab Adv Skin Set 5l
Picie: pół litra wody w softflasku plus dwa łyki od Uli na Okrągliku, pół litra izotonika Powergym w drugim softflasku upite w połowie i uzupełnione wodą na punkcie (za mocne wyszło ;] )
Jedzenie: 2 żele Agisko, 2 żele Ale zielone jabłuszko, 2 żele Ale z kofeiną o smaku coli