3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc

Prawie dwa lata temu rozpocząłem swoją karierę biegacza górskiego, zapisując się spontanicznie na pierwszą edycję „3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc”. Rok temu kontynuowałem ją, wbiegając na Śnieżkę dwa razy (do przeczytania tutaj). I tak w ostatni weekend czerwca przyszedł czas na dokończenie tego pierwszego długoterminowego projektu biegowego. „3 x Śnieżka, 3 lata, co rok o kółko więcej”.

25 lipca przed 9 rano znów stanąłem na deptaku w Karpaczu, by wbiec na Śnieżkę. Żar się lał z nieba. Dosłownie. Już nawet stojąc bezczynnie na środku ulicy, czułem jak cały się pocę. Rok temu było podobnie, ale gorąc zaczął się chyba lekko później. Plan na ten bieg miałem rozpisany dość dokładnie, ambitnie, wręcz co do minuty, ale z grubsza sprowadzał się on do trzech haseł: „Na pierwszym kółku biegnij spokojnie, zwłaszcza zbieg. Na drugim kółku mocno do przodu, by wyrównać wynik sprzed roku. Na trzecim kółku umieraj z godnością i dąż uparcie do mety”. I pij, jedź i bierz tabletki z minerałami na odwodnienie!

Na pierwszym kółku biegnij spokojnie

Pierwsze podejście i już byłem przekonany, że jest źle. Nogi ociężałe i nie niosą, oddech krótki, pocę się jak świnia, no dramat! Nic to. Robię swoje, maszeruję, popijam raz izo, raz woda, co 15 min, tabletka co 25. W stawce jestem gdzieś daleko i mam wrażenie, że coraz dalej. Zdecydowanie częściej jestem wyprzedzany niż sam wyprzedzam. Na szczęście większość to żółte numery. Ci wbiegają i zbiegają tylko raz, więc mogą przycisnąć już teraz. Bo kiedy? Na mecie? Humor lekko poprawia wyjście na grań i cross przez kosodrzewinę w stronę Śnieżki, którą pięknie już widać jak na dłoni. Na szczyt wbiegam po godzinie i dwudziestu dwóch minutach. Przyznam szczerze, że ten wynik bardzo mnie zaskoczył. Raptem 2 min gorzej niż rok i dwa lata temu, a przecież miałem się oszczędzać i całe pierwsze koło zrobić o 10 min wolniej. Zupełnie inaczej to odczuwałem, ale być może upał skołował moją głowę i zaburzył poczucie zmęczenia.

13528145_639461286205673_2275473690173409264_o

Miałem spory zapas czasu, więc na zbiegu nie forsowałem się nic a nic i w poczuciu pełnego komfortu potruchtałem w dół. Uzupełniłem przy Domu Śląskim jeden softflask z wodą (biegnąc w dół i tak źle się pije i tylko się można kolki nabawić), złapałem dwie cząstki arbuza i po pokonaniu najbardziej technicznego odcinka zbiegu, spokojnie dalej człapałem do mety. Im niżej, tym bardziej upał gęstniał, a pomiędzy domami i ogródkami Karpacza dał się już kroić nożem. 2 godziny i 5 minut od startu znów trafiłem na deptak w Karpaczu. Pierwszy etap strategii (“Na pierwszym kółku spokojnie”) zrealizowany. Do rozpisanego planu idealnego miałem 5 minut zapasu, więc bez nerwówki uzupełniłem płyny, poświęciłem chwilę, by schłodzić się przy kurtynie wodnej i bez większej zwłoki zrobiłem nawrót, by pobiec pod górę przez rozgrzane miasto.

Na drugim kółku mocno do przodu, by wyrównać wynik sprzed roku

Znajomość trasy z poprzedniego startu dużo mi daje. W biegach górskich jest to szczególnie ważne. Wiedziałem, że powrót aż do górnej stacji krzesełka “Biały Jar” i skrętu w lewo asfaltem, gdzie w końcu jest bardziej płasko (co nie znaczy, że równo), to droga przez mękę.  Kroczek za kroczkiem, ostro pod górę. Dalej dobrze już znany szuter będący drogą dojazdową do schroniska Nad Łomniczką. I znów, jak przed rokiem, ostre negocjacje z samym sobą, co biec, a co iść. Bo w sumie droga gładka, nie taka znowu stroma, gdyby mieć parę w płucach i żelazo w nogach, można by całość przebiec, albo chociaż przetruchtać. Przynajmniej nie było gorzej niż w zeszłym roku, a gdy szlak zaczął się ostro piąć zakosami do góry pod Dom Śląski, śmiem twierdzić że nawet lepiej. Pomogło dwukrotne zmoczenie czapki w strumieniu i dbanie o picie i elektrolity. Ale i tak na punkcie kontrolnym przy schronisku zameldowałem się za późno w stosunku do ambitnego planu, wydrukowanego na kartce i schowanego w kieszonce plecaka. Pokonanie ostatniego odcinka czarnym szlakiem, wzdłóż łańcuchów na Śnieżkę w 12 minut nie było realne. Złapałem dwie cząstki arbuza i poleciałem dalej, nie było na co czekać. Na szczyt, mocno już sponiewierany dotarłem po 17 minutach, a strata 5 minut do planu wydała mi się satysfakcjonująca. W sumie drugie podejście na Królową Karkonoszy zrobiłem w 1:40, ponad 3 minuty szybciej niż przed rokiem, gdzie już nic więcej mnie nie czekało, i należało dać z siebie wszystko.

DSC06218

W czasie drugiego podejścia czarne chmury naciągnęły na całe góry i zaczął wiać porywisty wiatr. Na Śnieżce, na samym szczycie było to szczególnie odczuwalne. Trzeba było uciekać. Jak się okazało, w samą porę, bo gdy parę minut później zatrzymałem się przy punkcie odżywczym, by ponownie wyduldać dwa kubki coli i złapać dwie cząstki arbuza, przez dosłownie minutę, nie więcej, sypnął grad. Szybka decyzja: Zakładać kurtkę? Chować się gdzieś? Wszystko bez sensu. Trzeba spadać. Nad Karpaczem, w dolinie, nadal świeciło słońce. Przynajmniej trafiła się chwila ochłody i szansa by wyrównać termostat po tym jak ostatnie 4 godziny organizm dostawał mocno w kość od słońca, temperatury i wilgotności.

Drugi zbieg nie był już taki komfortowy jak pierwszy, zajął trochę więcej czasu, ale zmieściłem się w założonym planie. I co najważniejsze, na deptaku w Karpaczu, na zegarze ustawionym przy linii Startu-Mety, zobaczyłem 4 godziny 34 minuty i jakieś sekundy. Wynik z zeszłego roku wyrównany! I choć świeżości próżno było szukać, czułem że są jeszcze małe rezerwy na trzecie kółko. Teraz gdy piszę tą notkę, wiem, że wynik z 2015 był lepszy o 29 sekund. W skali wysiłku trwającego ponad cztery i pół godziny, to mrugnięcie okiem. Mogę spokojnie uznać na własne potrzeby, że drugi cel strategii osiągnąłem.

DSC05935

Na trzecim kółku umieraj z godnością i dąż uparcie do mety

Znów zatankowałem parę łyków koli (niestety nie oryginalna ;] ), poprosiłem o uzupełnienie obu flasków z wodą i izo, chwilę schłodziłem się przy kurtynie i mogłem ruszyć na trzecie koło. “Teraz to już będzie umieranie”, powiedziałem do Darka, kolegi ze Strzelec Opolskich, poznanego na początku drugiego kółka, z którym mogłem wymienić kilka zdań maszerując w górę. Darek był znacznie mocniejszy pod górę, ja w dół, i tak jakoś się tasowaliśmy na trasie od początku biegu. I to Darkowi zawdzięczam, że pierwsze pięćset metrów w pionie z tysiąca jakie trzeba było się wdrapać, poszły tak szybko. Relatywnie, oczywiście, bo z prawdziwą szybkością nie miało to już nic wspólnego. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu, parliśmy do celu i gadaliśmy, co kto biegał i jak mu się podobało na tej czy innej imprezie.

13475155_639460076205794_8363334139732836719_o

Śnieżka. Piękna i wysoka.

Trasy trzeciego wejścia na Śnieżkę nie znałem, ale nie miało to znaczenia. Szeroki szutrowy szlak prowadził  z Karpacza do Strzechy Akademickiej. Może z kilometr przed schroniskiem Darek mi się urwał i zniknął za horyzontem, a marsz stał się jeszcze trudniejszy. Nie pomagał silny wiatr, który wiał od czeskiej strony, ale był ciepły, wręcz gorący, więc wcale nie dawał ochłody w tej parówce, jaka panowała na otwartej przestrzeni masywu Śnieżki. Szło się już naprawdę ciężko. Nogi odmawiały współpracy, dołożył się ból krzyża od niezdrowej pozycji w marszu, gdy grawitacja zginała mnie coraz bardziej ku ziemi. Mój humor lekko poprawiło dogonienie i zrównanie się z dwójką biegaczy oraz odcinek bardziej po płaskim, a nawet lekko w dół, po ułożonych płaskich kamieniach do Domu Śląskiego. W punkcie odżywczym po raz pierwszy pozwoliłem sobie usiąść przy piciu kolejnych kubków z izotonikiem, ale chcąc skrócić te męczarnie, w miarę sprawnie ruszyłem, ponownie czarnym szlakiem przy łańcuchach, na szczyt Śnieżki. Ten osiągnąłem równo po 2 godzinach od startu w Karpaczu, co oznaczało już 19 minut straty do ambitnego planu na ten bieg.

Ale oznaczało również, że dotarcie do mety w czasie poniżej siedmiu i pół godziny jest jak najbardziej realne. Mięśnie czworogłowe i brzucha na zbiegu aż wyły z bólu, ale zbliżająca się z każdym krokiem meta ciągnęła. Pomimo tempa znacznie wolniejszego niż na pierwszych dwóch zbiegach, kawałek przed wybiegnięciem z terenu Parku Narodowego dogoniłem znów Darka. Okazało się, że faktycznie jego moc na podbiegu i moja zwinność i wytrzymałość na zbiegach się zbilansowały. Mogłem teraz odpłacić swój dług za pociągnięcie mnie na szczyt w pierwszej połowie trzeciego kółka i sam pociągnąć trochę Darka w biegu w dół. Gdy wypadliśmy na asfalt w Karpaczu i było już bardziej niż pewne, że 7:30 uda się złamać, pozwoliłem sobie na rozluźnienie i w spokojnym tempie turlałem się do mety. Ostatecznie Darek uciekł mi na 30 sekund, a ja sam po 7 godzinach 28 minutach i 5 sekundach mogłem przybić siarczystą piątkę z organizatorem biegu i jednocześnie burmistrzem Karpacza, który każdego biegacza osobiście witał na mecie. To już tradycyjny i bardzo miły akcent tego biegu.

DSC06369

Organizator biegu czekał na każdego biegacza, by osobiście pogratulować biegu!

Meta

Z przepięknym medalem (grawerowany krążek czystego szkła) zległem na krawężniku w strefie za metą. Powoli, uważając na każdy ruch, by nie potęgował serii skurczy łydek, posilając się makaronem z warzywami, zacząłem wracać do żywych. Mont Blanc zdobyty! Nawet trzeci punkt planu (“Na trzecim kółku umieraj z godniącią i dąż do mety”) mogłem również uznać za spełniony. Wręcz z nawiązką, bo pomimo tego, że ambitnego planu 7:10 nie udało się utrzymać, o żadnym spektakularnym umieraniu na trasie nie było mowy. Owszem bolało. I owszem, to był najcięższy bieg w mojej karierze. Pomimo krótszego dystansu, oceniam go jako trudniejszy i bardziej wymagający niż 64 kilometry Biegu 7 Dolin w zeszłym roku. Bo powiedzmy to sobie szczerze, wbiegać trzy razy na tę samą górę, 1000 m w pionie, to istne szaleństwo. Specyfika wysiłku tego biegu, gdzie na przemian przez kolejne 9 km jest tylko pod górę lub 9 km tylko w dół, zabija mięśnie niemiłosiernie. Nie da się tego porównać z biegami, gdzie podbiegi i zbiegi następują po sobie znacznie szybciej i na znacznie krótszych odcinkach. Nawet jeśli dystans i suma przewyższeń jest podobna, czy nawet większa.

Moja taktyka na bieg i przygotowanie okazały się bardzo dobre. Na mecie zająłem 29 miejsce open i w stawce biegaczy cały czas zajmowałem podobne lokaty: 29 po pierwszym kółku, 31 po drugim. Czyli słabłem podobnie do innych biegaczy i dobrze rozłożyłem siły na cały bieg. Nie starczyło ich na mocniejszą końcówkę, ale trudno bym miał o to do siebie pretensje. Od strony organizacyjnej mojego biegu, wszystko przebiegło na medal. Picie, jedzenie, elektrolity… zadziałało bezbłędnie. I to pomimo tego, że dwa żele mi się schowały podstępnie. Przełożyłem je z kieszeni do kieszeni w kamizelce i zapomniałem o tym. Gdy chciałem po jeden sięgnąć, uznałem, że musiały wypaść. Taki psikus sam sobie zrobiłem. Jednak to co zjadłem, plus ogrom arbuzów na obu punktach, wystarczyło w zupełności. Skurcze na mecie to drobiazg w porównaniu z tymi, jakie, już w trakcie biegu, atakowały mnie w zeszłym roku. Warto się uczyć na własnych błędach.

Na koniec biegu, jak tylko odzyskałem trochę animuszu, powędrowaliśmy z Ulą w kierunku wynajętego pokoju. Ale po drodze musieliśmy wpaść do pubu, by obejrzeć na żywo dogrywkę i serię rzutów karnych w meczu Polska – Szwajcaria. Już w trakcie biegu turyści i wolontariusze na punktach kontrolnych donosili, że prowadzimy 1:0 po golu Błaszczykowskiego, a następnie dotarła smutniejsza wiadomość, że jest remis 1:1. Jak wszystko się skończyło, doskonale wiemy. Sukces własny z ukończonego biegu mogłem świętować razem z całym narodem, gdy nasi piłkarze po raz pierwszy w historii weszli do ćwierćfinału Euro.

IMG_20160625_180147

Piękny medal i nasi zwycięzcy piłkarze w tle

Podsumowanie

Na koniec małe podsumowanie. Po pierwsze jestem bardzo szczęśliwy, że mój pierwszy, naprawdę długoterminowy (prawie dwa lata od pierwszego do trzeciego startu) projekt biegów górskich udało mi się ukończyć. Trzy starty, trzy dystanse, co rok kółko dalej. Uważam, że trochę przez przypadek, wyszedł mi kapitalny pomysł, który pozwolił mi “rosnąć” biegowo z każdym kolejnym startem na Śnieżce. Ciekawe, czy po trzech pierwszych edycjach imprezy jest więcej takich wariatów jak ja, by skompletować cały zestaw?

20160713_120507

Komplet opasek za trzy dystanse na mojej ręce. Na pierwszej edycji chyba ich jeszcze nie było, ale ukradłem żółtą Uli. Należy mi się!

Czy polecam 3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc? I tak, i nie. Impreza jest bardzo dobrze zorganizowana i fajnie pomyślana. Szlaki, po których poprowadzony jest bieg, są bardzo łatwe technicznie, co powoduje, że bieg jest dobrym wyborem dla osób początkujących w biegach górskich. A dystans Ultra, 3 x Śnieżka, jako wyzwanie może być ciekawe dla bardziej zaawansowanych biegaczy, chcących się sprawdzić w zupełnie niespotykanej formule tego biegu. Ale uwaga, trzeba mieć w sobie sporą porcję szaleńca, by się na to porywać!