Alfabet Łemko Maraton
Przypadkowy, chaotyczny, wybrakowany alfabet Łemko Maraton.
A – Aklimatyzacja
Start w Łemko Maratonie miał być dla mnie przygodą bez zacięcia sportowego, a ostatni tydzień przed zawodami wyluzowałem zupełnie. Powodem był urlop spędzony w Tatrach, który rozpoczął weekend z Biegiem na Kasprowy, a zakończyły cztery dni odcięcia od świata w schronisku na Hali Ornak. Starty w odstępie tygodnia okazały się świetnym pretekstem, by nie latać co weekend Warszawa-góry-Warszawa, ale by złapać krótki urlop.
Pogoda za bardzo nie puściła wyżej jak na 1800 m. Skończyło się więc na dwóch wycieczkach w góry, dwóch dniach w dolinkach i jednym treningu biegowym Schronisko – Kościeliska – Przysłop Miętusi i z powrotem.
Jechałem więc na Łemkowynę wypoczęty i naładowany cudownym tatrzańskim klimatem.
B – Błoto
To musi być punkt drugi tej wyliczanki. Błoto na Łemkowynie jest już legendarne, pomimo tego, że to dopiero druga edycja tej imprezy. Trudno nawet zliczyć, ile rodzajów błota spotkało mnie na trasie 46 km biegu. Płytkie i głębokie, śliskie i takie bardziej matowe, suche i wciągające jak budyń. Inne było też w lesie przysypane cienką warstwą liści, inne na polach. Najgorszy było jednak na ścieżkach pooranych przez ciężki sprzęt rolniczy – koleiny sięgały nierzadko kolan. I nie było łatwych rozwiązań w wyborze optymalnego toru biegu. Zwłaszcza na zbiegach najbezpieczniejsza opcja to często było przelecieć środkiem i modlić się, by buty pozostały na stopach.
Na mecie temat rozmów był tylko jeden. “Ile razy leżałeś na trasie?” Ja tylko jeden raz i poczytuję to sobie za wyczyn i dowód solidnej techniki i niezłej stabilizacji.
Jak się okazuje, główna trudność w bieganiu po błocie wynika z faktu, że dwa-trzy kroki wystarczą, by buty oblepił kilogram mazi, która nie da się w ogóle odczepić. I pal licho nawet, że każdy kolejny krok wymaga przerzucenia tej dodatkowej masy do przodu. Po prostu przyczepność na styku błoto-błoto jest zerowa. To już łatwiej kontrolować bieg w łyżwach po lodzie. Dlatego już wiem, że Cascadie to nie był najlepszy wybór. Z drobnych misternie utkanych elementów ich podeszwy trzepałem błoto jeszcze w Warszawie.
I pomyśleć, że uczestnicy obu edycji Łemkowyny uznali tegoroczne błoto za zdecydowanie mniejsze niż przed rokiem. To jak musiało być wtedy?!
C – Cel
Celu na ten bieg nie było. Poza dobrą zabawą, chłonięciem piękna gór i atmosfery tej imprezy. Nawet w ostatniej chwili chciałem zmienić dystans na krótszy (30 zamiast 46 km), ale okazało się to niemożliwe – biura zawodów poszczególnych biegów były rozdzielone – każdy w swoim mieście startu – i organizator nie dopuścił zmiany. Priorytety trochę mi się pozmieniały. Co miałem wywalczyć w trailu w tym roku, już wywalczyłem. Startowałem, bo byłem po prostu ciekawy, czy to fajny, dobrze zorganizowany bieg i czy warto go rozważać jako cel na zakończenie sezonu 2016.
Planu czasowego nie miałem. W zeszłym roku rywalizacja na takim dystansie nie była rozgrywana, więc nie było się do czego odnieść. Taktyka standardowa: po płaskim trucht, pod górę marsz, w dół pełny luz i frajda z wiatru we włosach. I tym razem marsz bez forsowania i napierania, a trucht potraktowany dosłownie. Bez wmawiania sobie, że 5 min/km to w okolicach tempa przyjemnych niedzielnych przebieżek po Warszawie.
E – Ekwipunek
Każdy dystans w ramach Łemkowyna Ultra Trail miał w regulaminie zapisane wyposażenie obowiązkowe. Im dystans większy, tym lista dłuższa. Ze względu na krótki dzień o tej porze roku od Maratonu wzwyż wymagana była czołówka i czerwone światło na tył. Do tego gwizdek, folia NRC, bandaż elastyczny, dowód, pieniądze, telefon. Najlepsze jednak, że bez okazania wszystkich wymaganych elementów ekwipunku w biurze zawodów nie było mowy o wydaniu numeru startowego. Pierwszy raz się z tym spotkałem i zdaje się, że Łemkowyna jest prekursorem takiego podejścia w Polsce, ale spoko. W końcu to dla bezpieczeństwa wszystkich uczestników.
F – Fotografie
O tym jak luźno potraktowałem ten start niech świadczy fakt, że co i raz wyciągałem telefon z kieszeni by cyknąć zdjęcie. Zatrzymać się, czasem obrócić do tyłu, schylić dla lepszego kadru… Bajka! Dlatego, wyjątkowo, wszystkie zdjęcia w tej relacji są mojego autorstwa i nie muszę się posiłkować pracami innych odgrzebanymi w sieci.
I – Iwonicz Zdrój
Start Łemko Maraton odbył się z Iwonicza. Tu też w pijalni zdrojowej było biuro zawodów. Dmuchany balon oznaczający linię startową stał na końcu bardzo ładnego deptaka otoczonego zabytkowymi drewnianymi domami dla kuracjuszy. Bardzo ładne miasteczko, do którego, gdyby nie Łemkowyna, nigdy bym nie trafił.
J – Jesień
Jesień dla biegaczy była bardzo łaskawa. Temperatura w okolicach 10 stopni, słońce zza chmur wyjrzało dopiero popołudniu, ale i tak widoki w Beskidzie Niskim zapierały dech w piersiach. Prawdziwa polska złota jesień. Mieszane lasy przebarwiły się na wszystkie możliwe odcienie i gdzie nie spojrzeć zbocza gór cieszyły oczy feerią kolorów. Jeszcze przed startem zdjąłem wiatrówkę i w dwóch koszulkach i krótkich spodenkach komfortowo przebiegłem cały dystans. Przenikliwie zimno zrobiło się dopiero na mecie.
K – Kurs
Muszę się przyznać, do totalnej ignorancji w kwestii terenów, po których przyszło mi biegać. Jestem święcie przekonany, że z każdym metrem szlaku był to pierwszy raz, gdy moja stopa stawała na tym gruncie. Bardzo pobieżnie zapoznałem się z mapą i profilem trasy udostępnionym przez organizatora. Wiedziałem tyle, że jest to 46-48 km (zależy gdzie sprawdzić, regulamin mówił o 48, nawet na wstążce od medalu naniesiono 48, ślad GPX ze strony zawodów o 46, Fenix ostatecznie zmierzył 46,2) Głównym Szlakiem Beskidzkim, że będzie trochę asfaltu (wg. orgów 18%), sporo w lesie i że najwyższym punktem trasy jest pagór 780m.
Okazało się, że trasa jest bardzo piękna i przyjemna, może poza błotem o którym już pisałem. Często szlak prowadził otwartym terenem z pięknymi widokami. Zazwyczaj były to jednak lasy mieszane lub liściaste z fantastycznym dywanem jesiennych liści wokół. Technicznie bieg był bardzo prosty, znów zastrzegając, że nie licząc fragmentów totalnego błota. Pewnie ⅞ trasy było poprowadzone drogami, gdzie traktor lub UAZ spokojnie by sobie dały radę. Nie trzeba było zresztą domysłów, koleiny i największe kałuże pełne błota z pewnością były dziełem sprzętu rolniczego i maszyn używanych w gospodarce leśnej.
Solidną większość z tych 18% trasy po asfalcie robiło się między 12 a 18 kilometrem. Najpierw lekko w dół, następnie w górę. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się jak trudne dla nóg i głowy będzie to ubijanie szosy, które nie chciało się skończyć. Postanowiłem pilnować tętna i przeczekać, przecież za sobą miałem raptem ⅓ dystansu. Na szczęście kolejny asfalt był dopiero w Komańczy, a kilometry między 18 a 44 okazały się jeszcze piękniejsze i ciekawsze niż pierwsze 12. Szczególnie cudny krajobrazowo był fragment odsłoniętym grzbietem przez pola z belami słomy, gdzieś między kilometrem 39 a 41. Tym bardziej, że chmury się przerzedziły, a promienie obniżającego się słońca nadały wszystkiemu jeszcze cieplejszych barw.
O – Odżywianie
Organizator na dystansie 48 przewidział dwa punkty odżywcze, na 18 i 33 kilometrze. Punkt drugi, w Karlikowie był skromniejszy, na prawdę “w środku nigdzie”, raptem kilka namiotów polowych rozstawionych przy polnej drodze. Ten pierwszy, w Puławach Górnych pełny wypas. Mimo tego, że biegłem bez ambicji na wynik, nie chciałem spędzać w punktach za dużo czasu, więc nie zaznałem nawet 10% tego, co było dostępne. A było tego bardzo dużo. Puławy, szczególnie dla biegnących najdłuższe dystanse, oferowały ciepłe posiłki, zupy, kanapki i przegryzki na słodko i słono. Do tego prawdziwa nieoszukana Cola, słodka herbata… na prawdę w porównaniu ze wszystkimi punktami jakie miałem okazję odwiedzić w tym roku na kolejnych biegach górskich, punkt w Puławach Górnych zasługuje na ocenę celującą. A punkt polowy w Karlikowie mimo trudnych warunków polowych, może się równać z najlepszymi punktami jakie dotychczas znałem. Brawa!
A już absolutnym mistrzostwem świata był lotny punkt wsparcia w Wilczych Budach. Kilka osób z rozstawionym namiotem, stolikiem biwakowym i krzesełkami, przy rozpalonym ognisku czekało na biegaczy z ciepłą herbatą. Mi podratowała ona humor przed 30 kilometrem, wystarczyły dwa łyki. Ale jakie cuda musiała zdziałać dla tych z dystansu 150, dla których był to kilometr 130 i większość dotarła tam już w środku drugiej nocy walki?! Ogromny szacunek za zaangażowanie dla wolontariuszy z tego punktu.
Pełni żywieniowego szczęścia Łemkowyny dopełnił posiłek na mecie: ciepłe wegańskie (!!!) pierogi o różnych smakach wydawane z foodtrack’a. Niebo w gębie!
P – Profil trasy
Przyznałem się już do olewczego podejścia w przygotowaniach do Łemkowyny. Przyjechaliśmy wprost z Tatr, wcześniej zaaferowany byłem bardziej Biegiem na Kasprowy. Stąd nie wczytałem się w profil trasy ani nie przygotowałem sobie ściągawki z opisem kolejnych punktów, górek i dolinek, jak to mam wypraktykowane od Chudego Wawrzyńca. Jak przygotowuję i jak korzystam z takiej ściągi jeszcze kiedyś napiszę, ale start w Łemko Maratonie był doskonałym przykładem, jak źle jest, gdy takiej ściągi nie mam i nie znam zupełnie trasy. A było tych podejść trochę. Na początek zaraz po starcie w Iwoniczu, jeszcze przez miasto i dalej w las 200 metrów w górę na 3 kilometrach. Potem w dół i znowu w górę, kolejne sute 200 metrów. Najwyższy punkt trasy osiągało się po pierwszym punkcie odżywczym, gdzieś w okolicach 22 kilometra. Następne 10 kilometrów to bieg grzbietem na wysokości między 700 a 780 metrów, ale podejść i zejść było zaskakująco dużo i okazywały się nadspodziewanie strome. Profil trasy na stronie organizatora za bardzo tego nie oddaje i zerkanie na niego na ekranie komórki niewiele dawało. Po prostu jeśli było pod górę, wystarczyło kilka minut cierpliwości, by zaraz było tak samo w dół.
Profil trasy okazał się jeszcze bardziej zwodniczy po drugim punkcie odżywczym. Podejście z raptem 520 m na 700 m momentami było bardzo ostre, dwa razy się nawet zastanawiałem, czy nie porzucić błotnistej ścieżki przecinającego poziomice prostopadle i nie puścić się lekkimi trawersami w poprzek szlaku.
S – Strefa komfortu
Ponieważ cel sportowy biegu był niewyznaczony, a mi w głowie zmieniły się priorytety, wolałem urwać sekundy na Biegu Niepodległości za 2,5 tygodnia niż na Łemkowynie walczyć o minuty czy nawet godziny, cały bieg miał się odbyć w strefie komfortu. Zadnego forsowania tempa na podejściach, tętno w pierwszym zakresie na biegu po płaskim, przechodzenie do marszu nawet jak pod górkę jest trochę bardziej niż zauważalnie. Dzięki temu nie włączył mi się żaden tryb Zombie, gdy już nie wiem co się dzieje w okół i byle tylko do przodu. Nogi nie bolały, oddech w normie…piękny spacer z elementami truchtu i bardzo przyjemnymi szaleńczymi zbiegami w dół. Tego jednego nie mogłem sobie odmówić.
Plan działał całkiem nieźle do 30 kilometra. Kolejny mocny zbieg do drugiego PK już jednak odpuściłem i zacząłem odczuwać kłucia to tu to tam. Czwóreczki, przywodziciel lewej nogi, ścięgna pod kolanami… Okazuje się, że nawet gdy oszczędzam się jak tylko mogę, strefa komfortu sięga 30 km. Dobre i tyle. Ale że nie udało mi się przepisać na krótszy dystans, nadal 16 km musiałem pokonać przekonując siebie, że wszystko jest OK i zaraz będzie meta. A myśli coraz częściej odjeżdżały w inne rejony niż bieg, co oczywiście natychmiast odbijało się na tempie. Tempie, które średnio i tak było o 20 sek / km szybsze niż wstępnie zakładałem. Na 5 km przed metą zacząłem liczyć potencjalny czas końcowy. Po utwierdzeniu się w przekonaniu, że wynik będzie poniżej 5h 30min, nie forsowałem już i biegłem w dół swoje, tyle co nogi miały do zaoferowania.
Najważniejsze jednak, że na mecie nie poskładało mnie jak scyzoryk, spokojnie wchodziłem i nawet zbiegałem ze schodów pensjonatu. A nawet po wielu godzinach powrotu do Warszawy wysiadłem z fotela kierowcy bez żadnych problemów i sztywnych nóg. Plan zadziałał i mogłem od razu przystąpić do mocnych treningów pod zawody na 10 km!
T – Towarzysz lub T – Turysta
W biegach górskich szanse na poznanie osób biegnących obok ciebie są dużo większe niż w biegach ulicznych. Wysiłek podczas marszu pod górę czy biegu po płaskim jest na tyle znośny, że udaje się zazwyczaj wymienić kilka zdań. Z Krystianem biegliśmy razem od około 12 km kiedy szlak wypadł na asfalt przed Puławami Górnymi. Oberwało mi się od niego, za bieg nie po tej stronie drogi co wszyscy inni. Pełna racja, zwłaszcza że ruch samochodów z kibicami był bardzo duży i nawet męczący. Biegnąc w dół asfaltem, pogadaliśmy chwilę i zdradziłem się, że jestem na zawodach “turystycznie”. Musiało to Krystianowi zapaść w pamięć, bo kilka kilometrów dalej na podejściu przywitał mnie słowami “O! Turysta mnie goni”. Potem już pogodziliśmy się z faktem, że biegniemy podobnym tempem i bardzo podobnym stylem i w miarę możliwości się siebie pilnowaliśmy. Do tego stopnia, że opuszczając drugi punkt odżywczy w Karlikowie, potwierdziliśmy sobie nawzajem, że jesteśmy gotowi i możemy lecieć dalej. O dziwo Krystian dysponuje życiówką na dychę o okrągłą minutę lepszą ode mnie, a mimo to, na metę wpadł tuż przede mną (26 i 27 miejsce w generalce), z przewagą minuty i kilku sekund.
Dla mnie przede wszystkim znajomość z Krystianem jest dowodem na wyższość biegania w górach nad asfaltem. Rywalizacja ma inny charakter, a nastawienie zawodników do siebie jest tylko i wyłącznie przyjacielskie. Tak trzymać ultrasi!
Z – Zakończenie
Ukończyłem Łemko Maraton z wynikiem 5:26 jako 27 zawodnik, 23 wśród mężczyzn, strata do zwycięzcy 1 godzina i 11 minut. Ale to wszystko nie ważne, byłem wszak turystycznie. Zobaczyłem piękny zakątek Polski, nacieszyłem się piękną złotą jesienią. A przede wszystkim sprawdziłem, że Łemkowyna to kapitalna, świetnie zorganizowana impreza o ciekawym klimacie. I wiem, że gdy będę układał plan startowy na następną jesień, Łemko może być ciekawą opcją na ultra start na zakończenie sezonu.