Wiosną życiówki kwitną – 11 PZU Półmaraton Warszawski
Zapuściłem się przez zimę. Nie w sensie piwa i czipsów, czy wagi, która stoi w miejscu, nawet gdybym cały miesiąc nie wstał z kanapy. Zapuściłem blog, ale 11 PZU Półmaraton Warszawski, największa impreza biegowa w tym kraju, to najlepsza możliwa okazja, by do blogowania wrócić.
Na starcie półmaratonu stanąłem przygotowany i pewny siebie jak rzadko. Dużą zagadką było to, na jaki wynik mnie stać, ale poprawy życiówki o mniej jak minutę nie brałem nawet pod uwagę. Zimę i początek wiosny przepracowałem bardzo solidnie. Po okresie roztrenowania w listopadzie wystartowałem w grudniu w Biegu Mikołajkowym (wynik po tygodniu od powrotu do biegania do przemilczenia, ale zabawa bardzo dobra) i przez dwa miesiące, z krótką przerwą na narty, sumiennie realizowałem plan budowy bazy siłowo-wytrzymałościowej. Środkami były podbiegi na Agrykoli zdobywane po kilkanaście razy na trening, w tempie o jakim rok temu nawet nie śniłem oraz dwa starty w kultowej już dla warszawiaków Falenicy.
Kulminacyjnym punktem przygotowań do sezonu Wiosna 2016 był tydzień w Tatrach z obozybiegowe.pl. 140 km po ośnieżonych szlakach plus godziny na sali gimnastycznej z ćwiczeniami siłowymi, techniką czy rozciąganiem. W skrócie: było nieziemsko.
O tym, że wszystko idzie w dobrym kierunku, pokazał weekend zaraz tydzień po powrocie z Zakopanego. Dwa starty, dwie życiówki! W sobotę ustanowiłem swój nowy rekord w Falenicy, 10 km krosu po wydmie z 21 podbiegami w 42:17, poprawa rok do roku o 47 sekund. A w niedzielę na solidnie ubitych nogach pobiegłem XXXVI Półmaraton Wiązowski z wynikiem 1:28:01, poprawa rok do roku o 40 sekund.
Po takim “combo” pozostało już tylko niczego nie zepsuć, równo pracować cały marzec i powalczyć o dobry wynik w pierwszy weekend kwietnia. Przestrogą były zapiski treningowe z 2014 roku, gdzie po mojej pierwszej Wiązownej – 1:31:26, tak bardzo chciałem zgubić te półtorej minuty, że w Warszawie skończyłem z wynikiem o ponad minutę gorszym niż niespełna miesiąc wcześniej.
Planu na bieg de facto nie miałem. Owszem, wydrukowałem sobie i zawinąłem wokół ręki opaskę z czasami na poszczególne kilometry w tempie 4:04, co na mecie pozwoliłoby się znaleźć po 1:25:55. Ale wiedziałem, że i tak trzeba biec na samopoczucie i wszystkie scenariusze są możliwe. W Wiązownej osłabłem na ostatnich kilometrach, ale pocieszałem się, że to efekt dwóch mocnych startów dzień po dniu. I tak tempo 4:10 udało się utrzymać. Tym razem ostatni tydzień przed półmaratonem był bardzo lekki, więc nogi były silne i wypoczęte jak nigdy. Chciałem dać z siebie wszystko i pomóc w ten sposób wyznaczyć również cel na zbliżający się wielkimi krokami Orlen Warsaw Marathon. Na maratonie już bez planu biec się nie da.
Niestety na start ledwo co zdążyłem. Musiałem skakać przez barierki, by dostać się do swojej strefy startowej. Można było przewidzieć, że wąskie Aleje Ujazdowskie nie ułatwią zadania i trzebabyło się udać na start wcześniej, niż na 5 minut przed strzałem startera. Najbardziej mi żal, że zamiast wysłuchać w skupieniu “Snu o Warszawie”, denerowałem się przedzierając się przez tłum biegaczy i kibiców. Dopiero, gdy ruszyli pierwsi zawodnicy, mogłem przeskoczyć barierki i stanąć stopami na ulicy prowadzącej do bramy startowej.
W początkowym zamieszaniu pierwszy kilometr był bardzo wolny. 4 minuty 15 sekund minęło zanim dobiegłem do pierwszej flagi ustawionej przez organizatora. Później już było lepiej, sznurek biegaczy się przerzedził i pomimo krętej trasy (esy-floresy wokół Teatru Wielkiego) tempo się unormowało na odpowiednim dla mnie poziomie i mogłem biec swoje. Pierwsze pięć kilometrów, według mat pomiarowych w tempie 4:09, kolejnych pięć w 4:06.
Gdzieś w okolicy czwartego kilometra wypatrzyłem na ulicy Miodowej charakterystyczne koszulki drużyny Smashing Pąpkins. Byli to Błażej (Suchą Szosą) i Radek (Biegacz Polski), którzy mieli biec na podobny wynik do moich planów i pochwalili się tym na Facebooku w ramach zabawy: kto przegrywa nosi drugiego na plecach i płaci na szczytny cel. Wyprzedziłem chłopaków na Bonifraterskiej, ale przez prawie cały bieg tasowaliśmy się, raz oni z przodu, raz ja.
Jeszcze nigdy żaden półmaraton nie minał mi tak szybko. I nawet nie chodzi o to, że obiektywnie to był najszybszy bieg w karierze, po prostu zanim się zorientowałem, byłem już na 10 kilometrze. Delikatnie mocniejsze spięcie pośladków i byłem z powrotem na lewej stronie Wisły i zaraz mijałem flagę 14 km. Bieganie “po własnych śmieciach”, po ulicach i zakątkach, które się zna od dziecka, na których się trenuje, to zupełnie inne bieganie. Szczerze, uwielbiam Warszawę i tu startuje mi się najlepiej. A tegoroczna trasa półmaratonu była poprowadzona bardzo ciekawie. Żadnych długich prostych po horyzont, które ryją psychikę, bo nie ma na czym oka zawiesić, jak tylko na asfalcie przed sobą.
Niestety to, jak dobrze mi się biegło, i to że Smashingów ciągle miałem w swojej okolicy, zupełnie mnie rozkojarzyło, jeśli chodzi o ambitny cel sportowy. Na 10 km miałem do planu wydrukowanego na 1:25:55 straty 31 sekund. Jeszcze nie dramat, ale już lampka ostrzegawcza powinna się włączyć. Zamiast jednak przyspieszyć, chociaż o sekudnę-dwie na kilometrze, trzymałem swoje 4:06 min/km i na 15 kilometrze strata do planu urosła do 41 sekund. Jak już mówiłem, trzebabyło spiąć już poślady, bo kierunek biegu zdecydowanie się odwrócił i południowy wiatr zamiast w plecy, coraz częściej atakował od frontu. Na mostach, gdy biegło się wpoprzek wiatru, numery startowe przypięte do piersi aż furczały.
Gdy bieg skręcił z Tamki w Dobrą, po chwilowym rozkojarzeniu związanym z żelem i punktem z wodą, wyścig miał się zacząć na poważnie. Wiało już centralnie w twarz i coraz rzadziej udawało się znaleźć odpowiednio szybko biegnące i odpowiednio szerokie plecy, by się za nimi schować. Miałem poczucie, że jest ciężko, ale dobrze. Koszulki w mojej okolicy ciągle się zmieniały i zdecydowanie częściej wyprzedzałem, niż byłem wyprzedzany. Tempo 4:06 ciągle trzymałem, ale coraz większym kosztem. I wiem to teraz, bo na tym odcinku biegu pilnowanie zegarka sobie odpuśiłem. Niby wciskałem zwyczajowo LAP przy każdej fladze, ale niezbyt wnikliwie wczotywałem się w to, co pokazywał zegarek. Odrobienie straty ponad 40 sekund, plus to, ile będzie kosztować podbieg Belwederską, wydawało się w tym momencie mało realne.
Gdzieś na początku długiej prostej szutrowej alei przez Łazienki, miejsca gdzie trenujemy z drużyną regularnie, wypatrzyłem przed sobą koszulkę Łukasza, kolegi z firmy, triatlonisty z Trienergy. Od razu postawiłem sobie cel, by dogonić go zanim wybiegniemy z parku i dość szybko udało się go zrealizować. Mam, Łukasz, nadzieję, że nie zdemotywowałem Ciebie w tym momencie.
Ostatni punk z wodą pominąłem i zaraz zaczął się podbieg. Błażej wypalił jak z rakiety, Radek został za mną i tak w tłumie kibiców i solidnej wrzawie turlałem się na górę. Adidas miał bardzo fajny pomysł z Mistrzostwami Polski w Podbiegu Belwederską. Zainstalowali dwie dodatkowe maty pomiarowe i specjalnymi flagami odliczali każde 100m z 400m podbiegu. Bardzo to było motywujące. Na szczycie chwila na wyrównanie oddechu i już było widać długą prostą do mety. Specjalna flaga informowała, że zostao 1500m wysiłku. Błażej przyspieszał coraz bardziej i pomimo tego, że również odpaliłem wyższy bieg (tempo według oficjalnego pomiaru z ostatnich 1097m to 3:49) nie udało mi się do niego nawet zbliżyć. Szeroka aleja i tłum kibiców przygotowały na prawdę piękny finisz. Na metę wpadłem z czasem 1:26:45; 23 sekundy za Suchą Szosą, 16 sekund przed Biegaczem Polskim. W takim towarzystwie pĄpki w strefie mety były niezbędne, dyszka weszła z łatwością.
11. PZU Półmaraton Warszawski – Podsumowanie
Jak oceniam Półmaraton Warszawski? Osobiśice na 4+. Dwa cele zostały osiągnięte. Po pierwsze poprawiłem się o prawie 2 minuty rok do roku, co dobrze oddaje mój postęp i osiągnięty poziom sportowy. Po drugie potwierdziłem formę i bardzo dobre przygotowanie do najważniejszej imprezy tej wiosny, Orlen Warsaw Marathon. Widać wyraźnie, że wytrzymałość przewyższa szybkość. Przyspieszenie do 4:00 nie wyszło, ale nie padłem na mecie i jestem przekonany, że gdyby ktoś mi powiedział, że to pomyłka i trzeba biec dalej, w tempie 4:10-4:15, mógłbym spokojnie lecieć, nawet do 30 kilometra. Spory niedosyt, muszę przyznać, pozostawia niezrealizowany ambitny plan złamania 1:26. Kolejny już raz, będąc w zawieszeniu między złamaniem jednej minuty a drugiej, kończę z wynikiem czterdziestukilku sekund na stoperze. Tak było w Wiązownej w zeszłym roku (1:28:41), tak było również w Rzymie (3:10:47). Gdy jeden cel się oddala, siły do walki opadają, głowa się wyłącza i jedyne na co ją stać to pilnowanie, by, bezpieczne dowieźć wynik o minutę gorszy od Planu A.
Nie wiem już gdzie to usłyszałem, ale bardzo mi się podoba takie spojrzenie: Półmaraton przez pierwsze 7 km biegnie się nogami, drugie 7 głową i ostatnie 7 sercem. Mój 11. Półmaraton Warszawski to było 14k m nóg, 6km autopilota i tylko 1km mocniejszego uderzenia serducha. Na ambitny cel na granicy fizycznych możliwości organizmu to za mało.
Ale żeby nie było tak smutno, wiem, że jest czas siewu i czas zbiorów. I wiem, że zima była takim właśnie okresem siewu, a kwiecień będzie miesiącem zbierania życiówek. Pierwsza już zgarnięta, dyszka ma paść moim łupem za dwa tygodnie w Łodzi, a kropkę nad i trzeba będzie postawić na mecie maratonu już za trzy tygodnie.
Organizacyjnie półmaraton oceniam również na 4+. Expo na Torwarze spore i można było coś dla siebie znaleźć, zorientować się w nowościach na rynku dla Biegaczy. Odbiór pakietów błyskawiczny. Pisałem już o ciekawej trasie, na której sporo było kibiców (Wero, Paweł M, Paweł P, DZIĘKI!!!) i punktów kibicowania z kapelami. Obsługa punktów z wodą i izo super! Długie strefy, które nie tłoczyły spragnionych biegaczy. Na minus zaliczam wąskie dojścia na start i chipy wsznurowywane w buty. To przez nie, a dokładniej przez to, że każdy musiał po odebraniu medalu klapnąć na chodniku i rozwiązać buty, by oddać chip, biegacze którzy kończyli w granicach 2 godzin, musieli ładnych kilkanaście minut czekać, aby wydostać się ze strefy mety. Która również była bardzo wąska. Stłoczenie całego miasteczka w jednym tylko kącie Placu Trzech Krzyży to nie był najszczęśliwszy pomysł.
Technikalia
Buty: Adidas Adizero Boston Boost 5
Skarpetki: Nessi RSN
Kompresja: opaski na łydki CEP (czas na nową, bo już nie trzyma i pół biegu miałem ją wokół kostki)
Koszulka: Brubeck by obozybiegowe.pl
Rękawki: Halfworn by Smashin PĄpkins
Opaska: kenijska buffka z ostatniego obozu w Tatrach by obozybiegowe.pl
Zegarek: Garmin Fenix 3 HRM Run
Jedzenie: banan przed startem, żel Agisko na 5 km, ALE z kofeiną na 15 km.