Zawsze w górę – bieg na Kasprowy

Jeszcze nigdy nie szacowałem wyniku na mecie na podstawie średniego czasu ostatnich 100 metrów. A już na pewno nie wymagało to uwzględnienia, że każde brakujące 100 metrów ostatniego kilometra zajmie minutę z solidnym hakiem. Ale też jeszcze nigdy nie brałem udziału w biegu w stylu alpejskim.

Jak tłumaczy Krzysiek Dołęgowski w „Szczęśliwi biegają ultra” styl alpejski od anglosaskiego różni się dlatego, że w Anglii nie jeździ się na nartach i nie ma wyciągów czy kolejek. Więc jak wbiegłeś na górę, to musisz też zbiec. W Alpach infrastruktury jest od groma, więc można się ścigać tylko na szczyt i dać się potem zwieźć jak król. W Polsce kolejka z prawdziwego zdarzenia jest tylko jedna, nie dziwi więc, że „Tatrzański Bieg Pod Górę” za swój cel obrał Kasprowy Wierch. 8,5 km z ronda Jana Pawła II na sam szczyt zielonym szlakiem przez Myślenickie Turnie, ponad 1000 metrów różnicy wysokości.

pzu-out-bpg15_20151017_093455.jpg-

Początek biegu był całkiem przyjemny. Padał deszcz, było dość zimno, dobrze było więc w końcu ruszyć pod górę i podnieść trochę temperaturę ciała. Asfaltu do Kuźnic jest ponad 2 km i cała stawka mogła się rozciągnąć i poustawiać według należnego każdemu miejsca. Nie wiedziałem czego się spodziewać, więc postanowiłem się trzymać Olka – jak długo dam radę lub aż nie uderzę w próg tętna 180 uderzeń. Pomimo przewyższenia ponad 100 m na tych 2 km udało się utrzymać tempo w okolicach 4:50. I dopiero trudniejszy teren pod stopami wrzucił serce na alarmujące obroty i dały znać o sobie lekkie skurcze brzucha, niby kolka. Trochę zwolniłem, ale nie byłem w tym sam, wszyscy ściągnęli cugle. Przez kolejne 2 km (i kolejne 100 m w górę) udawało mi się jeszcze dojrzeć Olka koszulkę w rządku przed sobą. Gdy zaczęły się pierwsze zakosy w lesie przed stacją pośrednią kolejki byłem już zdany na siebie. Zabawa dopiero miała się zacząć, bo dystansu minęła połowa, ale przewyższenia ledwo ćwiartka. O biegu coraz częściej nie było mowy, pozostawał energiczny marsz i mocne opieranie się rękami na udach.

pzu-out-bpg15_20151017_103719_4.jpg-57

To wszystko jednak nic wobec zakosów jakie czekały po wyjściu z lasu nad Myślenickimi Turniami. Tempo spadło do 8-9 min/km, pomimo podbiegania, gdy tylko trasa odrobinę się wypłaszczała na krótkich, coraz krótszych, trawersach. Każde przejście do marszu to odpoczynek dla serca, tętno spadało do ok. 170 uderzeń, ale ból pośladków, ud, łydek i krzyża dawał znać, gdzie leży prawdziwa trudność tego biegu.
Pogoda także nie była sprzymierzeńcem. Mgła zaciągnęła się na całą okolicą zaraz po wyjściu z lasu i widać było najwyżej sto metrów do przodu. Trudno mi się biegnie, jak nie widzę dokąd zmierzam. Kibiców dzwoniących dzwonkiem ukradzionym najwyraźniej jakiejś alpejskiej krowie było słychać przez dobre 10 minut biegu, ale zobaczyłem ich dopiero na ostatnim zakosie, zanim ich minąłem. Dobrze chociaż nie wiało i nie było zimno. Bielizna termiczna i lekka koszulka drużyny na wierzch okazały się trafnym wyborem.

pzu-out-bpg15_20151017_103826_2.jpg-57

Gdy zobaczyłem z boku szlaku przygniecioną kamieniem kartkę z logo sponsora i napisem 2000 m, zacząłem liczyć metry do mety. I te w poziomie, i te w pionie. Te drugie nawet ważniejsze. Wskazania Fenixa sugerowały, że jeszcze ponad 400 metrów. I bardzo wolno rosły. Od tabliczki „2000 m” do „1000 m” wędrówka (bo biegiem tego nie nazwę) trwała ponad 11 minut. Ostatni kilometr był rozpisany co sto metrów i przy tabliczce 600 m już zwątpiłem. Wynik 1:10 (coś trzeba było założyć na starcie, a to całkiem ładny okrągły wynik) nie wydawał się prawdopodobny, skoro od tabliczki do tabliczki regularnie mijało 55-65 sekund. A wysokościomierz również bardzo ospale odliczał kolejne metry w górę. I najzwyczajniej nie było z czego przyspieszyć.

pzu-out-bpg15_20151017_104945.jpg-

Stawka na tym etapie była już dość luźna, mało wyprzedzania, mnie też niewiele osób minęło. Ból w nogach i krzyżu, kolki w najdziwniejszych miejscach. Moja ulubiona to pod obojczykiem, nic się z nią nie da zrobić. Pozostało zacisnąć zęby i robić swoje, by to wszystko jak najszybciej się skończyło. Ostatnie 50 metrów zerwałem się do biegu, ale niewiele to już zmieniło.

pzu-out-bpg15_20151017_111232.jpg-57

Metę minąłem z czasem 1:11:17 jako 83 open (na 265 którzy ukończyli). Do Olka straciłem ostatecznie 2 minuty bez kilku sekund. Kompletnie nie wiedziałem, czego się po takim biegu spodziewać i trochę nadal nie wiem, jak te wyniki interpretować. Na pewno takie bieganie wymaga charakteru i zacięcia, na które się nie zdobyłem w 100%. Nad surową brutalną siłą w nogach też trzeba jeszcze popracować. Tu techniką biegania po górach nic się nie ugra. Pozostaje utrzymywanie wysokiej kadencji w mocnym marszu pod górę i pełna moc wkładana w każde dzwignięcie się do góry.

pzu-out-bpg15_20151017_111503.jpg-57

Na koniec w gratisie do pakietu dostałem przejazd kolejką na Kasprowy w dół. Ceny tej przejażdżki na co dzień są absolutnie chore, więc od czasu remontu, to pierwsza i pewnie na jakiś czas ostatnia szansa, by się przejechać.

DSC_0636

Na Bieg na Kasprowy pewnie jeszcze wrócę, ale nie jest to pozycja obowiązkowa przy planowaniu sezonu na przyszły rok. Przynajmniej będę już wiedział, czego się spodziewać po biegu w stylu alpejskim i będę miał do czego mierzyć dalszy progres. Ale żeby to była moja bajka, to nie powiem. W niedzielę po biegu weszliśmy z Ulą na Kasprowy przez Jaworzynkę i Murowaniec, trzy razy wolniej i cztery razy przyjemniej.

 PhotoGrid_1445940298858