21. Maratona di Roma. Relacja w obrazach z pamięci. Obraz 2

Obraz drugi. Kilometr dwudziesty szósty.

Mijam znacznik 25 km i matę pomiarową. Wciskam w zegarku LAP i otrzymuję potwierdzenie, że ostatni kilometr zajął mi 4:28. Perfekt! Szybka kontrola tempa od startu na podstawie opaski na prawej ręce i wiem że wszystko jest w normie. Minuta szybciej niż rozpiska taktyką Marco na wynik 3:10, niewiele wolniej (ok. 30 sekund) niż rozpiska z równym tempem dla tego samego celu. Oznacza to, że trzymam taktykę Negative split – druga połowa dystansu szybsza niż pierwsza, ale nie tak agresywną, jak zakłada Marco. Kalkuluję, że do odrobienia od 32 km będę miał jakieś 40 sekund. Trzeba będzie przyspieszyć o 4 sekundy na każdym kilometrze.

To jest druga część relacji. Pierwszą przeczytasz tu.

Ze zdziwieniem odkrywam jednak, że wokół nadgarstka na którym jest opaska i prosty zegarek z włączonym stoperem jest czerwono. W pierwszej chwili podejrzewam, że upaprałem się żelem, ale ostatni był biały i bardzo gęsty. Niemożliwe. To moja krew. Nie leci jakoś bardzo, ale wszechobecna woda potęguje efekt rozrzedzając ją i doprowadzając czerwoną strużkę aż do łokcia. Okazuje się, że Casio który założyłem na drugą rękę w obawie, gdyby Garmin chciał odstawić jakiś dziwny numer, jak na Biegu Niepodległości, ma wystające od spodu śrubki, które podrażniają skórę do krwi. Czyli jednak mają rację ci, co mówią, by nie testować na maratonie nie sprawdzonych rozwiązań. Całe dnie i noce z zegarkiem to mniej, niż dwadzieścia kilka kilometrów biegu. Odpinam w biegu zegarek i przepinam go przez pasek Compressport już i tak obciążony bardziej niż planowałem. Tuż przed startem zorientowałem się, że mam ciągle na szyi pomarańczową buffkę z obozu w Tatrach z obozybiegowe.pl. Nie jest aż tak zimno a przecież jej nie wyrzucę! Przeciągnąłem przez nią pasek i schowałem cały ten majdan pod szeroką bluzką.

Zegarek zdjęty, miejsce skaleczenia okazuje się malutkie. Upewniam się jeszcze tylko, że zegarek dalej liczy czas, czy nic nie naklikałem przy tej całej operacji. OK. Lecimy dalej. Opaskę papierową przesuwam trochę dalej by nie podrażniała dalej tego miejsca.

Przy okazji bardzo polecam usługę internetową opaskanamaraton.pl. Ja swoją wersję jeszcze poprawiłem w Excelu. Zostawiłem kolumny Marco i „Równe tempo” oraz wytłuściłem czasy co każdą piątkę. Odczytanie niewielkich cyfr w biegu i bez tego nie jest łatwe. Dobrze, że wzmocniłem trochę papier warstwą taśmy klejącej, bo w tym deszczu już dawno by się rozpadł.

Pogoda jest prawie bez zmian od samego startu. W ogniu zmagań z dystansem ciężko rozróżnić subtelne różnice między deszczem a mżawką. Padać w każdym razie nie przestało do tej pory. Może jest trochę jaśniej. Koszulka jest mokra do cna i klei się do ciała. Brrrr. Buty także wchłonęły tonę wody, skarpetki tak samo. Omijanie kałuż od początku jest wyzwaniem. Towarzysze maratońskiej trasy ostrzegają się wzajemnie krzycząc „Aqua!”, zanim sami uskoczą w bok przed kolejnym jeziorem na środku drogi. Wpaść w kałuże samemu to betka. Najgorzej jest dostać pluskiem od kogoś, kto tuż obok ciebie postawił nogę w wodzie.

Samopoczucie jest na siedem w dziesięciostopniowej skali. Tempo już dawno nie jest komfortowe i na pewno nie przychodzi „samo z siebie”. Non stop trzeba się kontrolować i lekko poganiać w myślach. Na pewno nie biegnę na takiej rezerwie jak w Warszawie i z większym niepokojem myślę o kilometrach od 32 w górę. W mityczną „ścianę” mam nadzieję, że nie przywalę, ale czy uda się utrzymać to tempo?

Obawy na starcie się nie sprawdziły i już na pierwszym kilometrze złapałem kontakt z „balonikami” na 3:15 i czułem się pewny, że ten „pociąg” mnie powiezie. Okazało się, że jedzie on całkiem szybko. Międzyczasy na 5 km i 10 km pokazywały raptem kilka sekund straty do mojego celu na 3:10. A więc względem ich celu, 3:15, byli nawet do przodu. Cały ten tłumek i bałagan z nim związany postanowiłem zostawić za sobą gdzieś koło 15km. Nie dla tego, że biegli za wolno. Pewnie bez szkody dla wyniku mogłem się ich trzymać jeszcze do „połówki”. Wolałem jednak mieć wokół siebie więcej swobody i z większym komfortem dobiegać do picia i jedzenia. Jak taki „pociąg” dopada do wolontariuszy na prawdę ciężko jest złapać kubek dla siebie.

Kolejny już raz przebiegamy przez most nad Tybrem. Tym razem z prawego na lewy brzeg. Śledzenie tego idzie mi z ogromnym trudem. Nie mam pojęcia gdzie jestem. Próbuję odgrzebać w pamięci poglądową mapę trasy i wydaje mi się, że to ten moment, kiedy kończymy bieg na północ, by wykręcić duże nieregularne koło w kierunku wschodnim. Nazwy ulic nic mi nie mówią. Od czasu minięcia placu Św. Piotra żaden już budynek czy plac nie przypomina niczego, co powinienem kojarzyć.

Punkty z wodą i odżywianiem miały być co 5 kilometrów. Doświadczenie wcześniejszych pokazuje, że są zazwyczaj później, nawet kilkaset metrów po minięciu flagi z boku trasy z oznaczeniem kilometrów. (Przy okazji ciekawostka: dla braci biegającej z Ameryki są też flagi co każdą milę.) Sięgam więc po skręcie z mostu w lewo na ulicę nadbrzeżną do pasa Compressport schowanego pod bluzką z żelami. I co? I przypał. Powinienem mieć za elastycznymi gumkami tego pasa jeszcze trzy żele. Jeden duży Agisko (130kcal) przyjąłem na 15km. Na kolejne kilometry miałem jeszcze jeden Agisko i dwa Squeezy. A nie ma! Wypadł! Poszedł w diabły! Agisko! Mam już tylko dwa mniejsze Squeezy. Teraz i tak był czas na Squeezy pomidorowy, ale to oznacza, że perfekcyjny (w moim skromnym mniemaniu, oczywiście) plan odżywiania muszę błyskawicznie przearanżować! Uspokajam się, że przecież widziałem już po drodze stoły z bananami i pomarańczami, więc luzik. Wezmę z kolejnych więcej niż planowałem. Skosztuję pomarańczek których nie zamierzałem brać i jakoś uzupełnię te 130 kalorii, które leżą gdzieś za mną na trasie. A tak chwaliłem to Agisko! Tak dobrze na niego zareagowałem na półmaratonie w Wiązownej… Ech!

Widzę już na horyzoncie flagi oznaczające stoły z wodą, izotonikiem i innymi dobrami. Szybki ogląd paska i sięgam do prawego boku po czerwoną saszetkę. Chcę być przygotowany i połknąć zawartość zanim dolecę do kubków z wodą by popić i przepłukać usta. Ręce mokre i lekko zgrabiałe. Odrywam kawałek folii by uzyskać dostęp do zawartości i w tym momencie żel leci na ziemię! Przypał numer dwa! Co za felerny kilometr! Jednak postanawiam się zatrzymać, cofnąć dwa kroki i w locie podnieść żel z asfaltu. Szczęście że nikt biegnący z tyłu mnie nie stratował. Tempo 4:30 którym lecimy wszyscy w tym miejscu stawki nie pozostawia dużo czasu na reakcję. Uff. Udało się! Nie jestem kolejne 80 kalorii w plecy. Tego mógłbym już nie ścierpieć.

Ale to nie koniec. Trzeci przypał! Dopiero teraz odwracam saszetkę napisami do siebie i widzę, że jest to żel „Super”. A więc nie pomidorowy, a pomarańczowy i z kofeiną. A przecież chciałem go zachować na dalszą część trasy gdy dodatkowy kop kofeinowy byłby bardziej pomocny. Nawet tłumaczyłem sam sobie, że cztery tygodnie postu od kawy miały za cel zapobiec skurczom, ale i wzmocnić efekt kofeiny. Ale co zrobić? Folia już urwana, zawartość zaraz zacznie wychodzić na zewnątrz. Nie ma innego wyjścia jak pogodzić się z błędem i zjeść co jest. Ale co za głąb to oznaczał? Przecież to logiczne, że jak jeden żel jest pomidorowy a drugi cytrynowy, to pomidorowy jest czerwony, a nie pomarańczowy!

Połykam żel. Zamieszanie przy punkcie jak zawsze, choć ciąg stołów bardzo długi. Chwytam kolejno: wodę – łyk do ust, reszta rozlewa się bez kontroli po i tak mokrej do cna koszulce; izotonik – tu już wykazuję się lepszą koordynacją i udaje się wypić trochę więcej; i jeszcze raz wodę – bardziej po to by przemyć usta i ręce. Nic mnie tak nie denerwuje w biegu, jak palce poklejone resztkami żelu. Uff. Udało się.

Łapię na Garminie kolejne okrążenie, przy fladze ustawionej chwilę za punktem odżywczym. Czas tego kilometra 4:50. Wszystkie te perypetie kosztowały mnie 20 sekund. Nie ma się co łamać, ale oby już bez takich przygód. Czas zacząć odrabianie strat!

Fotografia tytułowa Studio 5, oficjalny serwis maratonu.
http://www.fotostudio5.com/maratona_di_roma_2015