Życiówka z zaskoczenia – 37 Półmaraton Wiązowski
Dwie rzeczy po ubiegłej niedzieli są niezaprzeczalne. Uwielbiam biegać Półmaraton w podwarszawskiej Wiązownie. I mój organizm i forma są nieprzewidywalne. Takiej niespodzianki jak na trasie ostatniego półmaratonu jeszcze w swojej karierze nie miałem.
Zacznijmy od tego, że przez ostatnie dwa miesiące treningów biegałem sporo, sumiennie i zgodnie z zaleceniami. A i tak, porównując chociażby podobne jednostki treningowe sprzed roku, jak na dłoni było widać, że jestem daleko w lesie. Tempa za wolne, tętna za wysokie… Tylko objętość się zgadzała. Ponad 170 km w styczniu, ponad 270 km w lutym. Oczywistym było, że dwa miesiące przerwy w bieganiu związane z pielgrzymką po Camino, odbiły się na mojej formie. Niby przeszedłem 800 km z plecakiem, ale to jednak zupełnie inny wysiłek i wydolność poleciała na łeb. A jeszcze na domiar złego w zeszłym roku udało się wyjechać na obóz biegowy do Zakopanego, co dało solidnego kopa, a w tym niestety nie.
Na szczęście kilka ostatnich treningów lutego podniosło mnie troszkę na duchu. W końcu mogłem biec dłuższe kawałki tempem 4:20-4:15 min/km i nie wypluwać z siebie płuc ani nie widzieć gwiazdek przed oczami. Stąd urodził się plan, by półmaraton w Wiązownie pobiec na wynik 1:28. Oznaczałoby to, że jestem na podobnym poziomie co rok temu (1:28:01), gdyby przymknąć oko na drobny fakt, że rok temu pobiegłem DWA życiówkowe zawody w jeden weekend: Falenicę w sobotę i Wiązowną w niedzielę. Wystarczyło trzymać tempo 4:10 min/km, przy okazji łatwo liczyć czasy na poszczególnych kilometrach.
Kluczowym graczem w Wiązownie jest pogoda. Uwielbiam tu biegać, bo na przełomie lutego i marca zazwyczaj jest jeszcze zimno, czyli dla mnie idealnie. To na plus. Na minus zazwyczaj działa wiatr, który na otwartych przestrzeniach wiosek i pól potrafi się rozpędzić i nie ma przed nim ucieczki. Raptem kilka razy trasa biegu przecina małe zagajniki i lasy.
W tym roku było bardzo ciepło jak na początek marca, około 15 stopni, i wiało ponadprzeciętnie. Co więcej wiatr kręcił kierunki, ale zdecydowanie częściej wiał z zachodu. Oznaczało to, że na biegaczy czeka poważny przeciwnik w drugiej połowie dystansu, po nawrotce na jedenastym kilometrze. Taktyka mogła być tylko jedna: dać z siebie więcej na początku, nie oglądać się zbytnio na tempo średnie i walczyć o przetrwanie na koniec.
I tak też rozpoczął się ten bieg. Wiązowna to nie jest duży bieg i nie minął kilometr, a już wszyscy śmigali swobodnie równym tempem odnajdując swoje miejsce w szeregu biegaczy. Piotrek, biegowy partner który niestety opuścił Warszawę w tym sezonie i nie trenujemy już razem co środa, odpalił lekko do przodu, ale to też zgodnie z planem. W końcu Piotrka życiówka półmaratońska jest o przeszło dwie minuty lepsza od mojej. Ciągle jednak widziałem jego plecy z logo naszej drużyny obozybiegowe.pl kilkadziesiąt metrów z przodu. Kilometry mijały spokojnie, bez większej historii a ja kolejno odnotowywałem czasy pokazywane przez zegarek od jednego znacznika do drugiego. 4:08….4:04… Niestety nie wszystkie były ustawione idealnie, ale tempo średnie utrzymywało się w bardzo wąskich widełkach od 4:06 do 4:08. Cieszyłem się każdą sekundą urwaną poniżej 4:10 i odkładałem je do swojego skarbca, licząc w duchu o ile będę mógł zwolnić po nawrotce, by upragnione 1:28:00 uzyskać.
Do nawrotki wyznaczającej dokładnie półmetek doleciałem w 43 minuty i 30 sekund. I wcale nie pomyślałem, że mam 30 sekund zapasu. Moje myśli po raz pierwszy poleciały w drugą stronę: pomnożyłem czas razy dwa i wyliczyłem, że do życiówki brakuje raptem kilkunastu sekund. Oczywiście największą niewiadomą był wiatr i jego wpływ na siły, zmęczenie i spadek tempa. Na szczęście okazało się, że tempo zamiast spadać zaczęło powoli rosnąć. Wiatr wiał niemalże bez ustanku i nie pozostawało nic innego jak się z nim zmierzyć. Ścisnąć poślady i zasuwać do przodu. Im mocniej, tym szybciej ta walka się skończy.
I tak opuszczając dwa kolejne punkty z wodą (słońce schowało się za chmurami gdzieś w okolicy 9km i nie bałem się już o przegrzanie) udało mi się dogonić Piotrka gdzieś koło 15 km. Do samego końca biegliśmy już razem, a ja zdałem się na idealne trzymanie równego tempa w Piotrka nogach. Nie raz już się przekonałem, że ma to opanowane do perfekcji. Mijając znaczek 17-tego kilometra (równo 1:10:00, tempo średnie 4:07) z pełnym przekonaniem w swoją matematykę (Nie śmiejcie się, rozumowałem tak: 4km * 4min/km = 16min, czyli mam 45 sek na ostatnie 100 m minus to co pobiegnę wolniej niż równe 4:00; powinno styknąć) powiedziałem Piotrkowi, że walczymy „o życie”. Moje oczywiście, życiówka Piotrka jest o dobre 2 minuty lepsza. Pozostało wrzucić piąty bieg i przyspieszyć z dotychczasowego 4:05-07 do 4:00.
Nie będę przynudzał. Jak Piotrka tempomat ustawi się na 4:00 to idzie równo jak zaczarowany. Zmęczenie, cisnąc ciągle pod wiatr, było już spore, ale i tak szło świetnie. Żadnych kolek, bólu nóg, brzucha, czy głowy. 18-ty kilometr pokonaliśmy w 3:59, 19-ty w 3:59, dopiero na 20-tym docisnęliśmy do 3:55 i tym tempem dojechaliśmy do napisu na asfalcie wyznaczającego 600 m do mety. Piotrek odpalił szósty bieg, ja zostałem na piątym. Na 500 m przed metą policzyłem sekundy do życiówki i sił, a przede wszystkim motywacji, wystarczyło na finisz w tempie koło 3:45. Brutalna prawda jest taka, że życiówka była wynikiem tak zaskakującym, że czy będzie poprawiona o 10, 20 czy 30 sekund nie miało już znaczenia.
Stanęło na poprawie o 18 sekund. 1:26:27. Ładna liczba. Biorąc pod uwagę, że na linii startu gotów byłem w ciemno wziąć wynik 1:27:59 i iść do domu, urwanie półtorej minuty z tego planu było niesamowite! I dało ogromnie dużo satysfakcji, radości i motywacji do dalszego biegania i startowania.
Po dotarciu do mety, odebraniu medalu, chwili na przebranie się przy samochodzie i uzupełnienie płynów i energii, ruszyliśmy jeszcze na 4 spokojne kilometry wzdłuż końcowych kilometrów trasy półmaratonu. W ten sposób Piotrek zrobił tego dnia swoją pierwszą trzydziestkę w przygotowaniach do maratonu, ja miałem czas przemyśleć co się właściwie wydarzyło. Przy okazji zmotywowaliśmy i poratowaliśmy płynami kilku biegaczy kończących półmaraton koło 2,5 godziny.
Wnioski z tego startu są dwa. Po pierwsze jest to koronny dowód na to, że dobrze przepracowana zima, okres trzech miesięcy grudzień-luty, choćbym nie wiem z jak koszmarnego poziomu do niej startował, daje OGROMNEGO kopa do wiosennych startów. Wiosna zaczyna się w Wiązownie i ile tylko życie pozwoli, będę tu przyjeżdżał! Siła i wytrzymałość robiona w zimie na podbiegach na Agrykoli (w szczytowym momencie 14 pełnych 450-cio metrowych odcinków) to najlepsza możliwa baza do półmaratonu i maratonu. Po takiej bazie wystarczy kilka szybszych treningów na „rozgonienie nóg” i tempo możliwe do utrzymania przez bardzo długi czas rośnie jak na drożdżach. Z tygodnia na tydzień mogłem obserwować, jak z 4:40-30 schodzi do 4:20-15 by w dniu zawodów, po lżejszym tygodniu przygotowania do startu, ustawiło się na 4:05-10. Bajka!
Drugi wniosek jest taki, że powiało optymizmem. Nawet biorąc pod uwagę, że uwielbiam półmaratony, (jest to najlepszy możliwy dystans pod względem proporcji walki i bólu do przyjemności z szybkiego ale jeszcze nie odbierającego przytomności biegu), był to najłatwiejszy bieg w mojej krótkiej amatorskiej karierze. Tak spokojny i niezajechany nie czułem się jeszcze nigdy. A na pewno nie po żadnej życiówce, na żadnym dystansie.
I o ile może martwić, że jestem zamulony (w końcu przyspieszenie na ostatnich 200 metrach do 3:50 to ponury żart) i wywalczenie w tym sezonie życiówki na 10 km będzie graniczyć z cudem, to o maraton jestem już spokojniejszy. Bo serio miałem wrażenie, że gdyby nagle organizator powiedział, że się pomylił i meta jest 5 km dalej, to tym tempem 4:05 min/km mógłbym biec dalej. Zagadką pozostaje co się będzie działo za kilometrem 30-tym maratonu, ale to zawsze jest ruletka. Poza tym przede mną jeszcze 6 tygodni treningu celowanego tylko pod maraton, więc może być tylko lepiej. Nawet jeśli przyszły tydzień będzie poświęcony w pełni „białemu szaleństwu” na nartach.
A najważniejsze, że chce się biegać, chce się wychodzić na treningi, nawet te najtrudniejsze, i chce się ciągle więcej i więcej. Do zobaczenia na starcie Półmaratonu Warszawskiego i Orlen Warsaw Marathon!