Pierwsze ultra – Chudy Wawrzyniec 2015 50+
To miał być bieg sprawdzający i, o ile to będzie możliwe, dla przyjemności. Bieg bez napinania się na wynik, ale jednocześnie wystarczająco mocny, by poczuć zmęczenie i dowiedzieć się, jak mój organizm zareaguje po 6 godzinach górskich zawodów. Priorytetem na lato pozostaje Festiwal Biegowy w Krynicy i start na dystansie 64km. Chudy to tylko przygrywka. Ale jaka ważna! I jak przyjemna!
Czego dowiedziałem się z tego startu?
Kim jest Chudy
Chudy Wawrzyniec to bieg po grzebietach Beskidu Żywieckiego na dystansie 50+ lub 80+ kilometrów. Rozgrywany jest na początku sierpnia, blisko dnia patrona, św. Wawrzyńca, który wypada 10 sierpnia. Start obu dystansów jest wspólny z Rajczy, meta obu w Ujsołach. Tym co wyróżnia Chudego na mapie polskich biegów górskich jest możliwość wyboru wariantu już na trasie zawodów. Na 42 km, na szczycie Wielkiej Rycerzowej, można pobiec w lewo i za 10km być w domu, lub pobiec dalej prosto i walczyć przez kolejne 40 km.
Ja od początku wiedziałem, że możliwy i rozsądny jest tylko wariant krótszy. To i tak najdłuższy bieg w mojej karierze. 10km więcej niż na maratonie, 16km więcej niż „2 razy Śnieżka” i przewyższeń też ciutek więcej. Miał to być mój kolejny drobny krok po Rzeźniczku i Śnieżce na drodze do zostania ultrasem.
Organizatorem biegu są znani w kraju Magda i Krzysiek Dołęgowscy. Wszystko jest zorganizowane pod biegaczy, ale bez przesadnego ich rozpiszczania. Przykładowo na trasie krótkiej punkt żywieniowy jest tylko jeden i ze słów Krzyśka na odprawie można było wyczuć, że tak właśnie powinno być: trudno. Pomimo pogody. Dwa litry na plecy i gonimy. Kubek z izotonikiem podany do ręki co 5km to możesz mieć na pierwszym lepszym maratonie.
Pobudka i bieg po ciemku
Bieg wystartował o 4 rano, jeszcze po zmroku. Ale żeby dojechać na start w Rajczy z Koniakowa, gdzie nocowaliśmy budzik zadzwonił punktualnie o 2. Nie samym biegiem, ale tym wstawaniem w środku nocy musiałem się jednak denerwować, bo po przygotowaniu sprzętu na bieg trzy godziny snu nie były ani głębokie ani przyjemne. Dbałem jednak o wysypianie się przez cały poprzedni tydzień, więc wiedziałem, że nie ma to znaczenia. Szybko doszedłem do siebie i udało mi się nie zapomnieć niczego ważnego na bieg.
Atmosfera startowa jest zawsze motywująca, ale po ciemku, wśród ponad 700 biegaczy ubranych jak na wojnę, czołówki, plecaki, getry, buty… czuło się powagę sytuacji. Sam nie miałem czołówki i wcale nie żałowałem. Biegnący kolejny raz Chudego Alex i Wero mieli rację. Początek asfaltem (ponad 6km i 60m w górę) był prosty, częściowo oświetlony latarniami a zanim wpadliśmy w ciemny las i teren pod stopami zrobił się bardziej wymagający było już widno. Za to widoki z Rachowca na kolejne „warstwy” pasm gór wyłaniające się z tej szarości były obłędne!
Nie ma co się oszczędzać
Nie miałem planu sportowego na ten bieg i nie chciałem rozpisywać sobie międzyczasów, jakie chciałbym uzyskiwać na kolejnych punktach. Alex jednak, po tym jak sam zawczasu podjął decyzję, że biegnie krótszą trasę, 50+ a nie 80+, zdopingował mnie w piątek wieczorem by jednak coś tam sobie policzyć. Góry to nie Maraton Warszawski, więc punkty kontrolne były tylko trzy. Jak na ponad 6 godzin biegu, nie daje to za dużych szans na kontrolę tempa. Pogłówkowaliśmy, policzyliśmy i stanęło na tym, że rozpisujemy wariant ukończenia 52km w około 6:20-6:25. Pierwszy punkt już po 11km mieliśmy osiągnąć po 1:22. Z czego prawie 7km to asfalt lekko w górę, dalej podejście na Rachowiec, 954m, 450m do zdobycia.
Asfalt mieliśmy biec spokojnie, ale wyszło jak zawsze. Alex starał się uspokajać moje i swoje zapędy, ale kolejne kilometry wpadały po 5:05min/km. Średnie tętno mieściło się w strefie spokojnego niedzielnego biegu, więc wydawało się, że jest OK. A dzięki solidnemu początkowi dość szybko znaleźliśmy się wśród dość mocnych zawodników i zawodniczek i wąska ścieżka mocno pod górę nie zakorkowała nas. Wszyscy parli ostro przed siebie.
Pierwszy punkt pomiarowy był na końcu pierwszego dużego zbiegu do Zwardonia i spojrzenie na zegarek ujawniło czas 1:16. 6 minut lepiej niż plany. Gdyby to był maraton asfaltowy, oznaczałoby to, że pierwszą ćwiartkę zamiast biec na wynik 3:30 biegłby na 3:00. A to różnica klas! Ale w górach to tak nie działa na szczęście.
Aż do Wielkiej Raczy, najwyższego punktu na trasie, 1236 m n.p.m. biegłem równo i raczej nie wyprzedzałem ani nie byłem wyprzedzany. Włączył się delikatnie tryb „zombi”, bezmyślnego stawiania miarowo prawej nogi, lewej nogi, prawej, lewej, ale tempo nadal było zadawalające. A przynamniej tak mi się wydawało, bo odległość miedzy kolejnymi punktami kontrolnymi to ponad 36 km i 3 godziny. W takiej sytuacji trzeba się zdać na swoje wyczucie i co najwyżej obserwować innych wokół siebie.
Czas mogłem skontrolować dopiero na 37km przy punkcie żywieniowym i okazało się, że względem planu cała przewaga już się rozpłynęła i brakuje wręcz 2 min. Mimo to oceniłem sytuację jako dobrą i nie zabawiłem w punkcie na jedzeniu i piciu zbyt wiele, 5 minut które głównie spędziłem na pochłanianiu kolejnych ćwiartek pomarańczy.
Jak oni zapierdzielają!
Drugą wartościową lekcję na Chudym Wawrzyńcu odebrałem po wybiegnięciu z Przegibka. Wiedziałem, że będzie trudno, bo przede mną był odcinek 4km praktycznie ciągle w górę i z wysokości 1000 m n.p.m trzeba wdrapać się na Wielką Rycerzową, 1226 m. Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy zaraz po wejściu w las wyprzedziła mnie kobitka ostro napierająca do przodu. Udało się nawet wymienić kilka zdań, ustalić kto ma jakie plany: moje 50, jej 80. W nogach czułem już ciężar, ale jeszcze do przeżycia. Postanowiłem się trzymać koleżanki tak długo jak to tylko będzie możliwe. Nie wiedziałem, czy nie przyjdzie mi za to jeszcze zapłacić, ale postanowiłem zaryzykować. Czego się mogłem nauczyć? Do marszu gdy nachylenie grzbietu rośnie przechodzi się trzy-cztery kroki później niż się początkowo wydaje. Do truchtu należy przejść dla każdego chociażby i 5 metrowego odcinka płaskiego. Marsz ma tempo forsowne i nie ma co liczyć, że to będzie odpoczynek. Jednak uparłem się i dotrwałem. Z wielką ulgą odebrałem dochodzący zza drzew dzwięk wydawany przez aparaturę pomiarową na punkcie kontrolnym, gdy poprzedzający mnie zawodnicy przebiegali przez szczyt. Koleżanka uciekła mi na 20-30 sekund i pogoniła w prawo. Ja bez chwili namysłu poleciałem w lewo, w dół na polanę przed Bacówką na Rycerzowej. Ostatecznie koleżanka z podejścia na Rycerzową pokonała trasę 80+ jako piąta kobieta i 41 osoba na mecie. Szacun!
Co czuć za 42km?
Mijając Rycerzową wkraczałem w nieznany obszar dla mojego organizmu. Dystans maratonu już za mną, ponad 5 godzin w nieustannym ruchu. Nigdy tyle nie przebiegłem na raz, nigdy tak długo nie napierałem. Wraz z pomiarem na punkcie rozejścia się tras (5:12) mogłem ocenić swoje tempo i szanę na uzyskanie określonego wyniku. Zakładając, że pokonanie ostatnich 10km jest możliwe poniżej 80 minut, byłem na granicy, by powalczyć o wynik 6:30. Niby to głupie, niby bez żadnego znaczenia, czy będzie to 6:29 czy 6:31, a jednak się zmotywowałem do mocnego biegu. Następne 3,5 km to przyjemny, bardzo mało wymagający technicznie zbieg o różnicy wysokości ponad 200 m. Do pracy wzięły się inne partie mięśni niż na morderczym podejściu i prawie nie zauważyłem jak minęły. Przede mną był jednak Muńcoł. Ostatnie zabójcze dla wielu podejście to ponad 150 m i naprawdę było to czuć w nogach. Tu bardzo przydała się znajomość trasy i ściągawka przygotowana w domu z profilem: na którym kilometrze jaka jest wysokość do zdobycia. Wiele osób przechodziło do marszu lub nawet stawało, czekając aż Muńcoł nastanie. Ja dokładnie widziałem ile jeszcze potrzeba, by to był szczyt i byłem w stanie się dzięki temu zmotywować do gonienia przed siebie. Na wsparcie innych nie mogłem już liczyć, bo stawka bardzo się rozciągnęła. Bolało wszystko, ale najbardziej „czwórki” i przywodziciel w lewym biodrze. Teraz wiem, że jak mi się na ostatnich kilometrach maratonu w Rzymie wydawało, że mnie bolą uda, to tylko mi się wydawało. To był pikuś przy bólu podchodzenia pod górę na 47 kilometrze biegu. Do tego zrobiło się jeszcze goręcej, a las jakby rzadszy i dający mniej cienia.
Na szczęście udało mi się dotrwać i na szczycie Muńcoła przywitała mnie tabliczka „Od teraz już tylko w dół”. Zegarek pokazał równe sześć godzin. Kawałek dalej na zbiegu przyczepiona do drzewa była tabliczka „5” oznaczająca dystans do mety. Genialna pomoc ze strony organizatora. Matematyka nie działała w mojej głowie już za bardzo, ale proste podzielenie 30 na 5 się udało. Zakładając różnice w pomiarach, wystarczy cisnąć każdy kilometr, a przecież jest w dół, po ok. 5:30min/km i osiągnę swoje! Największą ulgą było to, że na zbiegu przywodziciel nie pracuje i przestał boleć. „Efekt kozy” jest niesamowity! Czwórki bolały, ale robiły swoje. Na tych 5km wyprzedziłem conajmniej 15 osób, mnie wyprzedziła tylko jedna. Nogi ugięły się pode mną, gdy wybiegłem na asfalt, ale nie odpuściłem. Dla schłodzenia i odwrócenia własnej uwagi od tego jak wszystko boli złapałem za butelkę z wodą i wylałem jej zawartość na głowę, twarz i kark. Ostatnie 800m po asfalcie utrzymałem tempo ok. 4:50 min/km i mogłem z triumfalnym gestem przebiec przez mostek na metę zawodów! Medal, przybicie piątki od samego Krzyśka Dołęgowskiego i nie pozostało nic innego jak śladem innych zawodników władować się do strumienia z zimną wodą.
Żywienie i picie
Jak już pisałem, na całej trasie był tylko jeden punkt żywieniowy i biorąc pod uwagę temperaturę zarządzanie piciem i jedzeniem było wyzwaniem. Narzuciłem sobie rygor: łyk co 15 minut. Zegarek pikał i piłem czy się chciało czy nie. Jak się chciało pomiędzy tymi 15 minutami, to tym bardziej piłem. Trochę się bałem, że zabraknie i do Przegibka dolecę na oparach, ale wcale nie. W schronisku na Raczy dobrałem pół litra zimnej kranówki i wystarczyło.
Potwierdziło się również to, że woda w butelkach z przodu plecaka jest wygodniejsza niż bukłak na plecach. Łatwiej kontrolować ilość, która została. I co ważniejsze łatwiej się napić. Ssanie z rurki męczy, powoduje solidną wentylację i kaszel po skończeniu picia. Na Chudym litr by nie wystarczył, ale jeśli punktów jest więcej, butelki z przodu to zdecydowanie lepsza opcja.
Z jedzeniem na biegach nie mam większych problemach i raczej wszystkie dostępne na rynku żele mi pasują. Moim wyborem numer jeden od jakiegoś czasu jest Agisko i Squeezy. Żele wciągnąłem na 7, 15, 22 i 45 kilometrze. W połączeniu z pomarańczkami i arbuzami na 37 kilometrze wystarczyło. Oferta w Przegibku była większa, ale bałem się ryzykować. Winogrona, drożdżówki, jagody ze śmietaną…wodziłem wzrokiem po stole i nie przekonały mnie. Brzuch mógłby różnie zareagować.
Na bieg miałem jeszcze w plecaku batoniki ChiaCharge, ale kolejny raz potwierdziło się, że nie jestem w stanie ich jeść w biegu. Zaklejają japę i muszę się bardzo przekonywać, by połykać cały kęs na raz. Są super w smaku, dają dużo energii, ale pozostaną moim pożywieniem przed startem. 350 kalorii które nie wywrócą za chwilę żołądka do góry nogami to dobry posiłek stojąc już w szeregu czekając na przekroczenie startu. W biegu zostaję przy lżejszych żelach. I owocach na punktach. Do tego niezawodna PowerBomba. Gorzkie to jak diabli, ale daje kopa! Na Chudym wypiłem dwie, przed podejściem na Rycerzową i przed Muńcołem i spełniły swoje zadanie. Solidna dawka ożywienia, gdy już nic się nie chce i ma się wszystkiego dość.
Elektrolity
Największą bolączką na 2 x Śnieżka było odwodnienie i skurcze na ostatnim zbiegu. Poczytałem trochę, popytałem i zakupiłem odpowiednie specyfiki. SaltStick – pigułki pakowane po 3 sztuki i Enervit G2 – pastylki do rozpuszczenia na języku. Był to swoisty eksperyment, ale te dwa środki dawkowane na przemian co godzinę, spełniły swoje zadanie. Skurcze pojawiły się dopiero na mecie po zanurzeniu nóg w lodowatej wodzie strumienia, a i tak nie tak silne jak na mecie w Karpaczu. Pozostaje zapamiętać i stosować dalej.
Sprzęt
Z kronikarskiego obowiązku dopowiem, że cały sprzęt jaki miałem ze sobą na Chudym spisał się świetnie. Buty kupowane z myślą o takim właśnie bieganiu po górach, Brooks Cascadia 8, są rewelacyjne. Można zapomnieć, że się je ma na nogach i lecieć gdzie tylko poniosą. Trasa Chudego nie jest trudna, przynajmniej przy takiej suszy jak w tym roku, więc bieżnik nie miał wielkiego zadania do wykonania. Ale solidna konstrukcja podeszwy i wokół palców dała wytchnienie stopom i uratowała kilka razy przed atakiem podstępnych kamieni i korzeni. Najważniejsze jest to, że 6,5h biegu nie zostały okupione żadnym urazem, pęcherzem, siniakiem. Zero! Wszystkie paznokcie mam na swoim miejscu. Po debiucie w maratonie moje stopy wyglądały gorzej.
Na pochwałę zasługuje również zegarek. Garmin Fenix 3 od początku do końca nie wywinął żadnego numeru, wszystko policzył jak trzeba, informował poprawnie o kolejnych kilometrach, przypominał o piciu i jedzeniu… I zużył przez 6,5 godziny mniej niż 40% baterii. Oby tak dalej!
Nagroda
Podsumowując, Chudy Wawrzyniec 2015 to była świetna impreza i kolejny dla mnie ważny krok na górskich ścieżkach. Zostałem Ultrasem, jeśli za definicję „ultra”przyjąć każdy bieg powyżej dystansu maratonu, ale jakoś trudno mi na to tak patrzeć. Ultrasi to ci, co pobiegli w prawo na wariant długi, 80+. Najważniejsze, że sporo się dowiedziałem, sporo sprawdziłem. A przede wszystkim sprawdziłem sam siebie. Dzięki temu startowi jestem spokojniejszy i pewniejszy przed Krynicą. Wiem, że cele które sobie stawiam są w moim zasięgu i spokojną systematyczną pracą mogę je kolejno osiągać. Nie dla mnie pudła i zaszczyty, ale co sobie pobiegam to moje. Wynik 6:28, 41 miejsce open i 38 wśród panów daje satysfakcję „sportową”. A zimne piwo siedząc w lodowatym strumieniu z 52km w nogach smakuje najlepiej!
Zdjęcia 1, 2, 8 i 9 własne. Zdjęcia 3, 4, 5, 6 i 7 Fotomaraton.pl, udostępnione dzięki organizatorowi.