Jeden taki trening w sezonie
Są w życiu biegacza takie dni, takie treningi, które nadają sens wszystkiemu. Wstawaniu rano, kilometrom tempówek i długim wybieganiom. Nie zdarza się to często. Mnie zazwyczaj raz-dwa razy na sezon. Taki trening zupełnie niespodziewanie pojawił się dziś, 31 lipca 2015. Kilka minut po ósmej wieczorem.
Moja standardowa pętla po osiedlu: Trasa Siekierkowska, Wał Miedzeszyński, Al. Stanów Zjednoczonych, Ostrobramska. Lecę jak na skrzydłach. Chciałem zacząć spokojnie, po 5:00, ale nie da rady. Nogi same znajdują rytm i ustawiają tempo na 4:50 min\km. Dlaczego jest to niesamowite i napawa taką radością? Powodów jest wiele.
Po pierwsze jest pięknie. Lekko chłodno jak na tą porę roku, już prawie zmierzcha, a zaraz będzie ciemno. Mijam sporo biegaczy i rowerzystów. Na uszach słuchawki z Listą Przebojów Programu Trzeciego. Na nogach nowe buty wygodne jak kapcie i kapitalne w odczuciu biegu. A nogi same wiedzą co robić. Kolejne kilometry zegarek ogłasza po 4:50, 48, 50, 49…
Tętno, że aż nie mogę uwierzyć. 146-150 uderzeń. Idealnie na granicy pierwszej i drugiej strefy. Średnia z całego treningu 148. Równo połowa czasu to wysiłek w zakresie określanym w badaniu wydolności jako „Strefa wypoczynku”, a w połowie w zakresie „Aktywnej regeneracji”. Czyli ja wypoczywam a kilometry lecą. Pięknie!
A przecież pamiętam jak prawie rok temu, pod koniec września 2014, tuż przed debiutem w Maratonie Warszawskim, miałem na Agrykoli zadany trening: 6 km biegu ciągłego w tempie startowym, trochę poniżej 5:00 min\km. Ostatecznie wyszło koło 4:53, a średnie tętno wyniosło 160 uderzeń na minutę, dobijając czasem do 166-168 uderzeń. To znaczy, że przez niespełna rok intensywne tempo maratońskie stało się tempem biegu regeneracyjnego. Fajnie móc spojrzeć tak na swój postęp z dystansu.
Entuzjazm z tego, że tak lekko to idzie jest tym większy, że to nie pierwszy trening dzisiaj. Rano biegłem już 11 km z czego w sumie 20 min w odcinkach po 3 i 2 minuty w tempie poniżej 3:50. To już drugi raz, gdy trenuję w ten sposób: mocny łomot po nogach i płucach rano, spokojne 8-10 km wieczorem. W założeniu ma to uczyć organizm biegania na wyczerpanych zasobach. Umiejętność, która w biegu powyżej 50 km bardzo się przyda.
Poza tym kończę miesiąc z rekordowym w karierze kilometrażem. Biegnę i wiem, bo sprawdziłem to sobie zawczasu, że jak wybiegam 9 km, to przebiję sumę 290 km w lipcu. W zeszły weekend dałem mocno w palnik biegając po Dolnym Śląsku (75km w 4 dni, w tym 2600m w pionie). A tu taka lekkość w nogach. Skąd? Jak?
I wiem. Dziś jest ten jeden trening w sezonie, kiedy dobitnie widzę postęp. W skali miesiąca, w skali sezonu, w skali roku. Ten moment, kiedy cały włożony wysiłek się zwraca. I piękne jest właśnie to, że to uczucie przychodzi na zwykłym spokojnym treningu pod własnym blokiem. Wcale nie na mecie zawodów, gdzie padła kolejna fantastyczna życiówka. One przyjdą i też cieszą. Ale inaczej. Tam się walczy o sekundy i zaraz się planuje, gdzie i kiedy urwać kolejne. Tu się po prostu biegnie przed siebie jak nogi niosą. A niosą daleko i szybko. I tak powinno być!