DNF na Biegu 7 Dolin – Festiwal Biegowy w Krynicy 2016
To musiało kiedyś nastąpić. Po ponad 60 biegach w zawodach, dużych i małych, krótkich i długich, po raz pierwszy w biegowej karierze nie ukończyłem rywalizacji. Stanąłem na starcie i nie dotrwałem do mety. DNF. Did not finish.
Jak to się stało? Co o tym sądzę? I jakie to ma konsekwencje? Pozwólcie, że to będzie wpis inny niż wszystkie. Zacznę od podsumowania samego startu i całego sezonu, a po szczegóły jak się biegło, jak bardzo bolało i na którym kilometrze, zapraszam niżej.
Żeby nie owijać w bawełnę, napiszę od razu. Bezpośrednią przyczyną mojego zejścia z trasy na 77 kilometrze Biegu 7 Dolin na dystansie 100 km był ból kolana zwany w środowisku biegowym z angielska ITBS. Jest to wyjątkowo wredna kontuzja związana z naciągnięciem pasma biodrowo-piszczelowego. Objawia się bólem po zewnętrznej stronie kolana, trochę poniżej linii rzepki. Ból towarzyszy zginaniu kolana, a w skrajnych przypadkach może powodować całkowite unieruchomienie stawu. I boli, jak nie powiem co. Decyzję o zejściu z trasy podjąłem, gdy okazało się, że o ile pod górę jeszcze jakoś idzie i jestem w stanie trzymać tempo zbliżone do innych umęczonych ultrasów, to w dół jest absolutnie dramat. Kolano się nie chce zginać, co piąty, dziesiąty krok przeszywa je mocny tępy ból, a średnie tempo jest nawet mniejsze jak pod górę. Szybka kalkulacja pokazała, że gdybym straceńczo wyszedł z punktu w Wierchomli i kontynuował zawody, mogłem liczyć na nieprzerwane 4-5 godzin takich męczarni. I co z tego, że ukończyłbym bieg, nawet 2 godziny przed limitem? Jak to napisałem na Facebooku, jeszcze przed oddaniem numeru startowego sędziemu na punkcie: To byłby sadyzm. A ja sadystą nie jestem.
Prosto z mostu od razu też napiszę, co, oczywiście moim prywatnym, amatorskim a nie lekarskim, zdaniem, było bezpośrednią przyczyną tej kontuzji. A były dwie. Po pierwsze zmęczenie sezonem i nagromadzenie startów. Planując kalendarz biegów górskich, brałem pod uwagę fakt, że po Chudym Wawrzyńcu 80+ mogę nie wrócić do pełni sił przed Krynicką setką. W najgorszych wizjach dopuszczałem, że na końcowych kilometrach opadam z sił, uderzam w coś na kształt maratońskiej ściany i spokojnie człapię do mety. Mimo to, chciałem wystartować i chciałem od początku biec równo i mądrze na wynik w okolicach 13 godzin. Okazało się jednak, że kryzys przyszedł gdzieś przed 40-tym kilometrem i nie chciał sobie nigdzie pójść. A ból kolana, który odezwał się na 35-tym kilometrze, gdy trasa biegu wpadła na asfalt przed przepakiem w Rytrze, od kilometra 60-tego był już nie do wytrzymania. Na tym to etapie trasa w dół do Piwnicznej wiodła słynnymi, śniącymi się biegaczom ultra po nocach, betonowymi płytami. Twardy asfalt i twarde płyty, połączone z nabudowującym się zmęczeniem całego układu ruchu mojego ciała po mocnym sezonie, dały taki właśnie efekt.
A drugi powód? Tego jestem pewien mniej, ale po części za ITBS mogą odpowiadać nowe buty. W kilka dni po Chudym Wawrzyńcu, pełnym błota, miałem już dość wiernych Cascadii, których bieżnik z takimi warunkami zupełnie nie współpracował. Odwiedziłem Napieraja i zakupiłem Inov-8 Roclite. But najbardziej uniwersalny i najbardziej wybaczający z całej dostępnej kolekcji firmy. A słynie ona z butów w teren, które charakteryzuje agresja i minimalizm w wykonaniu i zastosowanych materiałach i technologiach. Porównując, gdy wejdziecie do salonu Ferrari i poprosicie o najspokojniejszy z dostępnych samochodów, i tak jest duża szansa, że wykręcicie na ulicy niezłego bączka lub wylądujecie na latarni. Potrzeba czasu i treningu, by się przesiąść. I właśnie tego czasu i treningów mi najwyraźniej zabrakło. Bo czy nogi, a w szczególności łydki, po 5 treningach i niespełna 50 km były gotowe, by w tych butach przebiec 100 km za jednym posiedzeniem? Na wydmie w Falenicy buty spisywały się znakomicie, zero obtarć, pełny komfort biegu, poczucie szybkości i mitycznego „czucia podłoża”. Być może uśpiły moją czujność trzy strzałki w oznaczeniu podeszwy Inov-8, w skali od 1 do 3, gdzie 3 to maksymalna amortyzacja.
Być może żaden z tych powodów nie był dostateczny, by skończyć się katastrofą. Ale w kombo jak widać wystarczyły. I tyle.
OK. Czas na podsumowanie. Kuśtykając ostatnie 10 km do mojej własnej mety, gdy już wiedziałem, że nie ukończę tego biegu na deptaku w Krynicy, miałem bardzo dużo czasu na podsumowanie. I na gorąco i teraz już na chłodno, muszę powiedzieć, że to najlepszy możliwy moment na złapanie DNF, jaki mógł się trafić. Po pierwsze, kiedyś to musiało nastąpić. Najlepsza passa nie trwa wiecznie. W sumie to aż dziwne, że udało mi się przez bite 60 startów zawsze kończyć, i na palach jednej ręki mogę policzyć te, gdzie wynik nie był w okolicy tego założonego. Taka seria musiała się skończyć. Co to za biegacz aspirujący do miana „doświadczonego”, który nigdy nie poznał goryczy nieukończenia zawodów? Taki wpis w portfolio trzeba mieć, na podobnej zasadzie jak przy rekrutacji do pracy często pada pytanie „a jaka jest Pana największa porażka w karierze i czego się Pan z niej nauczył”.
A czemu uważam, że to najlepszy moment? Bo sezon 2016 był bardzo udany. Z wyznaczonych celów osiągnąłem wszystkie poza ostatnim: Życiówka na piątkę? Jest. Nowe rekordy na dyszkę, półmaraton, na pętlach w Falenicy? Wszystko jest. Maraton poprawiony o ładnych parę minut. Wynik w Rzeźniczku również solidnie poprawiony. Najbardziej długofalowy projekt trzech startów na 3 x Śnieżka domknięty. Ultra powyżej 80 kilometrów? Ukończone. Zabrakło tej wisienki na torcie, ultra setki. Ale nie zmienia to faktu, że to był baaardzo udany rok od strony biegowej.
Poza tym, plany na ostatni kwartał roku 2016 mam już poukładane i podopinane, ruszamy z Ulą na początku października w wielką podróż i dobrze mi zrobi solidna „dekompresja” i odetchnięcie od biegania. Przed wyjazdem do Krynicy łakomym okiem patrzyłem jeszcze na różne biegi, piątkę przy Maratonie Warszawskim, Biegnij Warszawo… kusiło kolejne przewentylowanie płuc i nóg na krótszych dystansach, by zobaczyć jak tam siła i szybkość po zejściu z gór. Kuśtykając powoli do Wierchomli, podjąłem jednak decyzję, że buty biegowe idą na kołek i założę je dopiero wtedy, gdy naprawdę będę miał na to ochotę. A jeśli nie stanie się to do wyjazdu w październiku, to też dobrze. Od grudnia będzie czas na nową orkę pod nowy sezon 2017. Sezon, w którym sensownej trzeba będzie ułożyć kalendarz startów, zwłaszcza górskich. Na dziś wydaje mi się, że do Krynicy wyrównać rachunki z „setką” będę chciał przyjechać. Ale tylko wtedy, gdy będzie to start o priorytecie A, bez innych biegów powyżej 40 km przez bite dwa miesiące wcześniej.
Ktoś dotrwał do tej części posta? To czas na parę standardowych akapitów w stylu „wstałem rano, zjadłem bułkę z dżemem i poszedłem na start…”.
Początek prawie się zgadza, gdyby nie to, że to wcale nie było rano. Budzik zadzwonił o 1:15 w nocy. Strój, bułkę, a nawet kubek z herbatą, tylko potrzeba było dolać wrzątku, miałem przygotowane wcześniej. Tak samo jak trzy osobne worki do oddania na punkty i na metę. Chwilę po drugiej spotkaliśmy się z Piotrkiem i Remikiem. Od początku zakładaliśmy z Piotrkiem wspólny bieg jak długo to tylko będzie możliwe. Dogadany cel: być na mecie po 13 godzinach.
Idąc na start w stronę deptaka, mijaliśmy pijaną awanturującą się młodzież z pobliskiej dyskoteki o zdecydowanie zbyt pretensjonalnej nazwie Burlesque. Dla nich wciąż był piątek, dla nas początek bardzo długiej soboty. Na starcie było bardzo ciepło, za ciepło. Ostatnie pół godziny do startera stałem na deptaku w samej koszulce. Wiatrówka powędrowała do prawie pustego plecaka, choć planowałem trzymać ją na grzbiecie prawie do samego startu. Nie było takiej potrzeby. Stanęliśmy z Piotrkiem dość daleko w szpalerze startujących, myślę że gdzieś w trzeciej setce. Zacząć mieliśmy zachowawczo i kumulować siły na dalszą część trasy. Bieg na Jaworzynę był w nieustannym ścisku. Odcinki w dół korkowały się koszmarnie, bo ścieżka była wąziutka, nie było mowy o żadnym wyprzedzaniu. Tym bardziej w świetle czołówek było ciężko skakać po marginesach szlaku i ryzykować. Gdzieś po godzinie od startu, na prostym równym podejściu poczułem jak moja koncentracja zaczyna odpływać. „Spiąłem się, nie zaspałem, dostarczyłem na start, a teraz oddajcie mi moją poduszkę! Jest 4 rano na miłość boską!” zdawała się mówić moja głowa. Piotrek nadawał tempo, więc pozwoliłem sobie na lekki tryb zombi, zdecydowanie nieuzasadniony jeszcze niespełna 10 km biegu i po prostu trzymałem się jego pleców. Zero myślenia, zero wysiłku, byle się przesuwać do przodu. Z letargu wybił mnie mijany budynek na szczycie wyciągu narciarskiego i fakt, że trzeba było zmienić tryb biegu: łagodny grzbiet to opadał to się unosił przez kolejne 10 kilometrów. Wszystko w biegu, ale nadal bardzo spokojnym tempem.
Kontrola tempa możliwa była dopiero na 20 km przy pierwszym punkcie odżywczym. Według mojej rozpiski inspirowanej gościem, który w zeszłym roku najrówniej pobiegł na wynik 12:59, powinniśmy być przy Hali Łabowskiej po 2 godzinach i 27 minutach. Byliśmy minutę i parę sekund później. Obsługa punktu odżywczego poszła nam błyskawicznie, parę cząstek pomarańczy, bananów, łyk izo i można lecieć dalej. Ciekawe czy pan Maciej, którego czasy spisałem był równie szybki? Na pewno wyprzedziliśmy dobre 20, może 30 osób.
Za Halą można było wyłączyć czołówki i podziwiać budzący się dzień, rozganiający mgły z dolin Beskidu Sądeckiego. Do Rytra, przez kolejne 12 km trasa biegła grzbietem w dół, by ostatecznie bardzo gwałtownie spaść do doliny. Dobre wyzwanie dla czwórek i pobudzający koktajl z adrenaliny dla głowy. Samopoczucie po pierwszych 30 km biegu było bardzo dobre. Przyznaję, większość tego dystansu przewiozłem się na plecach Piotrka, ale tempo dyktował doskonałe.
Do pierwszego przepaku pozostał „tylko” 2,5 km odcinek asfaltem, w całości w górę. W przeciwieństwie do co poniektórych zawodników, pokonaliśmy go w stu procentach biegiem, trzymając tempo w okolicy lub nawet poniżej 6 min/km. I na tym to asfalcie, a momentami kostce brukowej chodników Rytra, pasmo w lewym kolanie odezwało się po raz pierwszy. Najpierw co dziesiąty krok, potem co piąty, nim nastał wyczekiwany punkt, kolano bolało już z każdym krokiem. Nie bardzo mocno, ale jednak wyraźnie. Podświadomie kalecząc technikę biegu, zacząłem odczuwać, że ten odcinek asfaltem kosztuje mnie znacznie więcej sił, niż bym sobie tego życzył. Gdzie jest ten cholerny punkt?!
Matę pomiarową przed strefą mijamy po 4:01:57. Rozpiska zakłada 4:02. Idealnie! Jedna trzecia planu zrealizowana z dokładnością sekundową. Na punkcie miałem w worku przygotowane dwie tajne bronie: kijki oraz butelkę coli. Do worka powędrowała wiatrówka i czołówka, do plecaka zapas kolejnych żeli, choć nie wszystko zdążyłem jeszcze zjeść z przygotowanych zapasów na pierwszy etap. Po pochłonięciu znów paru cząstek pomarańczy i rozłożeniu kijków mogliśmy ruszać na Przechybę. Dołączył do nas Alex. Miał biec stówkę, ale zmienił w ostatnim momencie zdanie, że może jednak 64. W biurze zawodów już go nie przepisali, więc z żółtym numerem (setkowicza) dojechał do Rytra i ruszył z nami, prawie godzinę wcześniej niż oficjalny start biegu na 64 km. I powiem szczerze, że był nieźle wkurzający. My z Piotrkiem już raczej truchtaliśmy szerokim szutrem pod górę, a gdy robiło się bardziej stromo przechodziliśmy do marszu. Świeżutki Alex najchętniej wszystko by przebiegł, ale nie chciał nas jeszcze zostawiać. I tak się miotał. Po paru minutach szlak zaczął się bardzo ostro piąć w górę, a ja poczułem, że trzymanie się na plecach Piotrka i Alexa jest niemożliwe. I to pomimo tego, że jako jedyny miałem pomoc w postaci kijków. Kryzys na niespełna 40-tym kilometrze? Eh, taki lajf. Pozostało spiąć mocniej tyłek i pilnować coraz bardziej uciekających pleców Piotrka. Bo Alex w końcu nie wytrzymał i poleciał przodem swoim tempem. I liczyć, że kryzys minie. Kiedyś.
Pilnowanie pleców szło mi całkiem dobrze. Na bardziej płaskim odcinku agrafki do schroniska Na Przehybie (trasa przez kilometr zbacza do punktu by po kilometrze po własnych śladach wrócić na grzbiet w stronę Radziejowej) dogoniłem Piotrka i na punkt odżywczy wbiegliśmy praktycznie razem. 5:31:24, przy planowanych 5:32. Trochę poprawiło mi to humor. Męczyłem się, dyszałem, w głowie szumiało, ale plan nadal był realizowany. Humor poprawiła również herbata i kolejne porcje owoców. Znów punkt obsłużony w tempie błyskawicznym, w niespełna 3 minuty.
Niestety była dopiero 8:30 rano, a już upał dawał się we znaki. Szeroki odsłonięty grzbiet nie dawał ochrony przed słońcem, a przed nami był do zdobycia najwyższy punkt trasy, równo w połowie dystansu, Radziejowa. Przy pomocy charakterystycznych punktów mierzyłem co jakiś czas stratę do Piotrka. Odejmowałem od czasu gdy on był przy danym kamieniu, czas gdy ja tam docierałem i znałem stratę. Na Radziejowej liczyła dokładnie minutę. Ale ewidentnie kryzys nie chciał sobie nigdzie pójść. A katorga miała się dopiero zacząć wraz ze zmianą nachylenia trasy.
Bo o ile w marszu pod górę, a nawet w biegu po płaskim, z kolanem, które odezwało się 20 kilometrów wcześniej, wszystko było w porządku, to gdy zaczął się zbieg, zaczynało strajkować coraz bardziej. Ten moment, gdy kolano się zgina i wychodzi do przodu, by zaraz do przodu wyszła druga noga, był krytyczny. Z początku bolało tępo, a ostrzej co poniektóry krok. Ciągiem zaczęło boleć za Eliaszówką (57 km trasy), a ze zbiegania na rzecz schodzenia musiałem już zupełnie zrezygnować, gdy zaczęły się te koszmarne płyty betonowe ostro opadające do Piwnicznej. Parę razy stawałem i próbowałem rozciągnąć pośladek (nogi skrzyżowane jedna przed drugą i skłon w przód) oraz łydkę, ale ani nie czułem, żebym był jakiś specjalnie pospinany, ani to nie bolało bardziej niż zwykle, ani to nie pomagało.
Gdy płyty betonowe przeszły w chodnik w Piwnicznej, wiedziałem już, że ze ściganiem się ten bieg nie będzie miał nic wspólnego. Cały odcinek 2 km przez miasto do przepaku przemaszerowałem tak dziarsko, jak to było możliwe, choć w normalnych okolicznościach trucht, a nawet bieg byłyby jak najbardziej możliwe. Na tym etapie biegu, kuśtykając po tych płytach i maszerując chodnikiem, liczyłem jeszcze, że kontuzję uda się przewalczyć. Po pierwsze w worku do Piwnicznej, na wszelki wypadek, który się właśnie zdarzył, przygotowałem wierne Cascadie i zapasowe skarpetki. Miałem nadzieję, że lepiej amortyzowane buty, z większą porcją pianki pod piętą, dadzą odetchnienie napiętemu pasmu i łydce, a Agnieszka (trener, ale także fizjoterapeutka) czekająca na swój start w biegu na 34 km, choć trochę je rozluźni. Rezygnacji na tym etapie, w 2/3 dystansu nie brałem jeszcze pod uwagę.
Niech świadczy o tym fakt, że wbiegając do strefy startowej nadal kontrolowałem czas. 8 godzin 14 minut. Mniej jak 20 minut straty do planu. Zmiana butów, chwila rozciągania pośladka na trawie, wchłonięcie dwóch czy trzech gotowanych ziemniaków… w sumie prawie 15 minut na przepaku. Niestety strefa była zamknięta dla innych zawodników i kibiców, więc ani Maciek ani Agnieszka czekający na start 34 km nie mogli wejść i mi pomóc. To ja musiałem się zebrać i ruszyć dalej, by móc się z nimi spotkać. Chwila rozciągania pośladka przez Agnieszkę, chwila dla czworogłowego, ale trzeba ruszać dalej. Już pierwsze kroki przez most nad Popradem dały znać, że jest źle. Doraźne rozciąganie nic nie dało. Zastane nogi musiały się rozruszać, ale to bolało zdecydowanie bardziej niż wcześniej. Dobrze że było pod górę, nadal sprawdzała się zasada, że pod górę ruszam się tempem podobnym do innych umęczonych ultrasów, w dół jest dramat.
Zaczął się najtrudniejszy etap biegu. Dwa garby do przeskoczenia, pierwszy do Łomnicy, drugi do Wierchomli. Niby nic, 580 m n.p.m. jeden, 770 m drugi. Ale wszystko bez skrawka cienia, w palącym słońcu samego południa. Z punktu w Piwnicznej do punktu w Wierchomli było 11 km, z czego 2 km to już asfalt pod górę w samej Wierchomli. Gdzieś po 4 km, już na drugim z podejść zobaczyłem z naprzeciwka Alexa. Szedł pod prąd, schodził z trasy. Miał dość piekarnika, przed którym ostrzegał w nieparlamentarnych słowach. Dla mnie nie to było największym problemem, lecz kolano. Owszem, kryzys fizyczny, brak pary w płucach, nie mijał od 30 km, ale zszedł zupełnie na drugi plan. Mimo wszystkiego oparłem się sugestii Alexa, by z Łomniczki poszukać transportu do Krynicy i wtarabaniłem się na drugi garb.
Decyzję o ostatecznym wycofaniu się z biegu podjąłem, gdy ponownie zaczął się odcinek po płaskim i lekko w dół. Bo tempo spadło nawet poniżej tego, jakie udawało się trzymać pod górę. Udało się policzyć, że w Wierchomli będę plus minus po 10 godzinach i 45 minutach. Ale w tym stylu ostatnie 23 km to katorga na następne 4 godziny, zakładając, że coś uda się potruchtać, lub 5 godzin, gdyby już tylko człapać do mety. To nadal godzina-dwie mniej niż zakłada limit (17 godzin), ale bardzo dużo, biorąc pod uwagę ból przy co drugim kroku. Wystarczy, że jeszcze ponad pół godziny muszę kuśtykać do punktu w Wierchomli. Wykonałem telefon do Uli, by powiedzieć, że definitywnie kończę. Choć wieść, że jest ze mną źle zdążyła się już rozejść po łączach dzięki Maćkowi, zanim wystartował. Zrobiło mi się lepiej, lżej na duszy. To była dobra decyzja i nie można było podjąć innej. A teraz tyk-tyk do mojej własnej przesuniętej na 77 km mety.
Upragniony punkt żywieniowy nastał po 10 godzinach i 41 minutach od startu. Równo godzinę później niż zakładał plan. Ta jedna prosta matematyczna operacja (ponad 40 minut straty do planu na 11 km) pokazała, że nie ma innego wyjścia. Pokręciłem się chwilę pomiędzy stołami, wciągnąłem znowu ziemniaki, wodę, colę i z krawężnika nadałem na Facebooku komunikat, który widzicie powyżej. Pozostało oddać numer i chipa sędziemu głównemu zawodów (ostateczny akt kapitulacji) i pójść do busa, który miał mnie zawieść na deptak w Krynicy.
Miał, choć tego nie zrobił. Z dwoma innymi zawodnikami czekaliśmy ponad godzinę na trawniku, aż bus będzie mógł odjechać zapełniony do ostatniego miejsca (a było ich 19). Ale więcej chętnych nie było widać. Mimo tego, że wyczerpał się już limit na dalsze ruszanie na trasę dla ultrasów z „setki” i z „sześćdziesiątki”. Trzeba by czekać kolejną godzinę, aż z trasy będą zdejmowani biegacze z „trzydziestki”. Przebłyskiem geniuszu, rzuciłem się na parking, gdzie dwie dziewczyny odjeżdżały po spotkaniu ze swoimi zawodnikami, którzy pobiegli dalej. W ostatniej chwili udało mi się zwrócić ich uwagę na siebie i dogadać, że owszem, zmierzają do Krynicy. Uff, koniec czekania nie wiadomo na co. Czemu na to wcześniej nie wpadłem?
Procedura wsiadania trzech zmęczonych ultrasów na tylną kanapę niedużego Suzuki była komiczna. Kolega rezygnujący z Iron Run (kilka startów przez wszystkie trzy dni Festiwalu, z 64 km po górach w sobotę i maratonem w niedzielę) trzy razy podchodził do wsadzenia nogi do samochodu i za każdym razem dostawał skurczy w stopie. W końcu się udało i po pół godzinie byliśmy na mecie. Na deptak doszedłem w momencie, w którym planowo bym wbiegał na metę. Zobaczyłem akurat Macieja Więcka (zawodnik Inov-8 Team, zasłynął rekordem trasy Głównego Szlaku Beskidzkiego, 500 km z Wołosatego do Ustronia w 114 godzin jednym ciągiem), który wybiegał na metę z wynikiem 12:54. Piotrek powinien być tuż przed nim lub za nim. Na odcinku od Przehyby do Radziejowej tasowaliśmy się kilka razy, ale biegliśmy bardzo podobnym tempem. Piotrek wbiegł na metę trzy minuty później. Jeszcze raz gratulacje. 100% realizacji planu, od startu do mety!
Mimo nieukończenia biegu i nie dostania medalu, zdecydowałem się na chwilę masażu dla biegaczy. Pomógł. Mogłem się prawie normalnie poruszać po deptaku i do knajpy na zasłużony makaron. W końcu 77 km to już solidne ultra! Kij tam z brakującymi 23! Odegram się za rok!
Dziś, tydzień po starcie, noga już prawie nie boli. Nie byłem jeszcze biegać i obiecałem sobie, że pobiegam, jak już bardzo zatęsknię. Ale rolowanie na wałku plus rozciąganie daje efekty i nawet kilka szybszych ruchów do uciekającego autobusu nie powodują większego problemu. Oby, bo kolejne wyzwanie przede mną i Ulą.