Chudy Marcin kontra Chudy Wawrzyniec

Dwa chudzielce. Ja w kategorii 70+ (Raczej plus niż minus. W końcu ostatnie trzy dni solidnie ładowałem węglowodany do pieca), on 80+. Kilometrów. Kto kogo bardziej sponiewiera? Jakie kto zagrywki trzyma w rękawie?

4 rano. Start biegu w Rajczy. Wszyscy uczestnicy biegu chowają się pod dachem, bo mży zimny deszczyk. Bez kurtki, oddanej w ostatniej chwili do worka, by pojechała na metę, jest bardzo nieprzyjemnie. Grzeje adrenalina. Bum! Czerwone race zostały odpalone i w ich szpalerze zaczynamy bieg. Mocno magiczny moment.

Pierwsze kilometry biegną spokojnie. 6 km asfaltem, lekko w górę, ze dwa razy także przez chwilę w dół. Nie założyłem paska tętna, więc pozostaje biec na czuja, czasem kontrolując tempo średnie. Choć nie mam pojęcia, jakie powinno być. Pewnie coś między 5:00 a 5:30. Trzeba zachować siły, ale bardzo przyjemnie jest rozgrzać się w biegu. Wychodzi 5:15, OK, niech będzie. W starciu chudy kontra Chudy 1:0 dla mnie.

051715_1Po skręcie w las zrobiło się ciemno. Zdecydowanie trudniej niż rok temu. Zapewne przez grube chmury, nieprzepuszczające pierwszych promieni wschodzącego słońca. Mimo to nadal uważam, że czołówka Chudemu Wawrzyńcowi nie jest potrzebna. Minuta uwagi, na lekkim podejściu na Rachowiec, by się nie potknąć i wzrok się w końcu przyzwyczaja.

Po chwili (rzecz względna, 10km trasy) następuje pierwszy zbieg do Zwardonia, a na jego końcu pomiar czasu. 1 godzina i 15 minut? Minuta szybciej niż rok temu? No ładnie! Słyszę w głowie głos Wawrzyńca: Miałeś się oszczędzać gamoniu! Kumulować siły na te 30+ kilometrów więcej niż przed rokiem, a tu taka brawura? Uznajmy to za punkt dla Chudego. Ale obiecałem poprawę i dobrze wiedziałem, że okazja do spełnienia tej obietnicy już za chwilę: podejście na Kikułę i Wielką Raczę.

20160806_052345

Korzystając z kawałka asfaltu nad Zwardoniem, odpiąłem od plecaka tajną broń: kijki trekkingowe. Tego się Wawrzyńcu nie spodziewałeś! System mocowania w Salomonie zadziałał bezbłędnie, przez pierwsze kilkanaście kilometrów z nimi na plecach było bardzo wygodnie, nie miałem nawet poczucia, że je zabrałem. I co najważniejsze, udało mi się je odczepić bez zdejmowania kamizelki i nie przerywając biegu przygotować do użycia. Mogę zaliczyć punkt sobie.

051733_1Pierwsze podejście jest łagodne, pewnie kije nie były potrzebne, ale mogłem ten fragment trasy wykorzystać, by wejść w rytm ich używania. W końcu to debiut, jeśli chodzi o bieganie z kijami i głupio byłoby się zabić, potykając o własne nogi i sprzęt. Idzie się dobrze, ale jednak nie szarżuję. Kijek-krok, kijek-krok… Na Kikuł (Kikuła, na Kikułę? he?) dotarłem po 2 godzinach i 18 minutach i zupełnie nie mogłem wierzyć, że do czasu z zeszłego roku tracę 23 minuty. Na szczęście to tylko błąd w notatkach, faktyczna różnica wyniosła ponizej 4 minut.

Droga do Wielkiej Raczy (ponad 7 kilometrów) zaczyna mi się dłużyć. Wpadam w lekki tryb “zombi”, wyłącza się myślenie, przestaję zauważać przyrodę i biegaczy koło siebie, byle przeć do przodu. Należy zaliczyć punkt Wawrzyńcowi, ale walka trwa dalej. Po pierwsze z satysfakcją odnotowuję, że mój wewnętrzny zombi, jak się go wyposaży w kijki, zasuwa pod górę dość żwawo. A gdy tylko rozpoznaję charakterystyczne podejście pod samo schronisko, trochę się ożywiam. Humor poprawiła weryfikacja notatek: względem zeszłego roku traciłem w tym momencie 5 minut.

055633_2

Inaczej niż w zeszłym roku minąłem schronisko, nie korzystajac z jego toalety. Picia miałem pod dostatkiem, a pogoda nie dawała najmniejszych szans na odwodnienie. Zimno, z małymi przerwami kropiło lub padało na przemian. Złapałem kijki w połowie długości i wióra w dół, byle do punktu odżywczego na 37 km. Ten w końcu nastaje, a z nim stoły pełne obfitości. Jagodzianki, ciasto, jagody ze śmietaną… nic interesującego dla mnie. Przykleiłem się do tacy z ćwiartkami pomarańczy i połykałem jedną za drugą. Cele miałem dwa: zatankować jak nawięcej kalorii na dalszą drogę i uspokoić żołądek. Ten na zbiegach zaczął lekko strajkować, tak że musiałem obniżyć dawkowanie sobie kolejnych żeli energetycznych. Najwidoczniej nie lubi być robiony w konia i dostawać do trawienia czegoś, czego praktycznie trawić nie trzeba, tylko przyswajać. Żałowałem tylko, że nie ma w ofercie coli. Uzupełniłem jednego softflaska izo i mogłem ruszyć w dalszą drogę. Czas na punkcie: plus minus 6 minut. Matę pomiarową na wybiegu spod schroniska mijam po 4 godzinach i 42 minutach. 15 minut wolniej niż przed rokiem, ale sił na resztę dystansu mam nadzieję, że zachowałem znacznie więcej. Gdyby Chudy kontra chudy był meczem tenisa, mogę uznać, że pierwszy set to ja wygrałem.

Posilony, z nowymi siłami dosłownie wleciałem niesiony na kijach na Wielką Rycerzową. I powiem wam szczerze, że węszyłem w tym podstep. Specjalnie Chudy Wawrzyniec pozwolił mi tak szybko i przyjemnie wejść na tą górę, na której należało podjąć decyzję, 50+, czy 80+, bym nawet przez chwilę nie pomyślał o skręcie w lewo na krótszy dystans. Na szczycie skontrolowałem czas i bardzo się ucieszyłem: 5:26. Bo o ile wcześniejsze porównania z czasami z zeszłego roku to tylko rozrywka dla głowy, by czymś ją zająć, to plan złamania 12 godzin zakładał, by pierwszą połowę (42km do Rycerzowej) pokonać w 5 i pół godziny, a na drugą mieć 6 i pół. Perfekt!

091924

Przede mną były dwa najważniejsze punkty trasy: legendarny Oszust, a przed nim podejście na Świtkową i Beskid Bernardów, przed którym Remik, wielokrotny uczestnik Chudego 80+, ostrzegał bardziej, niż przed Oszustem. I miał cholera rację. 140m w pionie na niespełna pół kilometra! Szlak na wprost grzebietem, żadnego trawersowania prawo-lewo. Technika wspinania się na tę mokrą i grząską sztajhę może być tylko jedna: oba kijki wbite mocno w ziemię przed sobą i stopniowe przestawianie stóp w górę. A w zasadzie czubków palców. I to bardzo uważnie i mocno, bo prawie zawsze nogi zjeżdzały po zboczu do punkt,u z którego przed chwilą się je podniosło. Albo i niżej. Efekt? Pokonanie tych 500 metrów zajęło ponad 12 minut. Tempo 25 min/km! Kurde! Matki z dziećmi po łańcuchach na Rysy wchodzą szybciej!

Po zdobyciu Beskidu Bernardów odcinek do podnuża Oszusta dłużył się niemożliwie. Warunki zdecydowanie się pogorszyły. Deszcz zaczął już padać ciurkiem i zrobiło się bardzo zimno. Na trasie prowadzącej w większości w dół lub po płaskim, na tymp etapie zawodów trudno już było wkręcić się na obroty, by wygenerować z własnych mięśni trochę ciepła. Do tego to, co się działo pod stopami, również nie zachęcało do szarżowania. Błoto, błoto, kałuże i znów błoto. Momentami wędrowanie lasem, pomiędzy drzewami, przez gałęzie, by ominąć co większe bajora na trasie stanowiło większą część przeprawy.

092715_1I w końcu nastał ten moment. 50 km trasy, ponad 6 godzin 40 minut od startu. Oszust. “Dobra, miejmy to już za sobą” latało mi po głowie na zmianę z “Przecież po to tu przyjechałeś. Zmierzyć się ze sławnym Oszutem!”. Schemat znany z poprzedniej sztajchy. Kijki wbite przed siebie, jedna noga, druga noga. Byle do przodu. Byle nie zjeżdzać w dół. Poraz pierwszy trudne warunki na coś się przydały. Wspinanie się po małych żlebach, w których wartko płynęła woda, okazało się łatwiejsze. Woda wypłukała błoto, zostawały kamienie i kamyczki, których łatwiej było się utrzymać. Co nie znaczy że łatwo. Byle się nie zatrzymywać, byle do góry. I tak przez prawie 20 minut. Ponad 200 metrów w pionie. Nieprzerwanego, jednostajnego w swym koszmarnym nachyleniu podejścia. Oj słusznie Oszust zapracował na swoją legendę!

20160806_094216

Pobity, ale jeszcze nie pokonany, ruszam do przodu, byle do punktu odżywczego. Emocje po najważniejszym, jakby się mogło wydawać, punkcie trasy opadły i pozostał już tylko znój dalszej drogi. 8 km do przełęczy Glinka, z jeszcze tylko jednym małym garbem po drodze. Luzik? O nie, Chudy nie odpuszczał! Na zbiegu z Oszusta, który był tylko troszkę łagodniejszy jak samo podejście, wywaliłem niezłego orła. Takiego z przewrotem w przód, zabierając ze sobą sporych rozmiarów konar i z dosadnym lądowaniem na dupie. Na szczęście bez ofiar w ludziach (lekko starte kolano i łokieć) i w sprzęcie. Nie licząc przetartych kompresów na łydkach. O dziwo telefon trzymany w kieszeni tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetność, przeżył bez uszczerbku.

Co dla mnie interesujące, gdzieś koło 53 km trasy zacząłem zauważać pogodę. Zdaje się, że mocniej lunęło i zrobiło mi się bardzo, ale to bardzo zimno. Gęsia skórka nie schodziła mi z rąk przez bite 5 kilometrów. Buty mokre, przy dziesiątym razie przestałem liczyć ile to już razy cały but aż po kostki wpadł w wodę. Po raz pierwszy żałowałem, że nie mam ze sobą ani kurtki ani nawet rękawków by trochę się okryć. Dopiero na zdjęciach po zawodach zobaczyłem, że inni w podobnej sytuacji wyjmowali obowiązkową folię NRC i opatulali się nią dalej biegnąc. W mojej głowie NRC był zarezerwowany na kryzysowe sytuacje w stylu “leżę w rowie i czekam na pomoc”.

Na tym etapie sporymi fragmentami biegłem, lub raczej przedzierałem się przez las obok szlaku, by omijać co większe bajora. Wszystko to drażniło i wybijało z rytmu. Nogi bolą już po całości, trudno powiedzieć co bardziej. Gdzie jest ta chrzaniona Glinka? Jeszcze dwa kilometry, jeszcze jeden… Drugiego seta tego meczu muszę uczciwie zapisać na konto Wawrzyńca. Z Oszustem, deszczem i dystansem nie miałem szans. Ale gra się jeszcze nie skończyła.

Glinka. Oczekiwany jak zbawienia punkt okazał się małym namiotem na pustym parkingu przy szosie. Na szczęście uczestników niewielu, stawka bardzo rozciągnięta, więc obok stołów z jedzeniem i piciem, mogłem się wcisnąć pod ten daszek, by nie padało. I kogo widzą moje zmęczone oczy? Krasus! We własnej osobie. Na jednej nodze skacze od stołu do stołu i podaje co kto chce, uzupełnia bidony, pełny serwis! Zdecydowałem się na piwo bezalkoholowe i kanapkę z żółtym serem i trochę owoców. Musiałem już zjeść coś stałego, bo od kolejnych żeli miałem odruch wymiotny. Na zbiegach miały dużą ochotę wydostać się na zewnątrz. Nauczka na przyszłość: batoniki, kanapki, w każdym razie coś stałego do pogryzienia też trzeba mieć ze sobą. Tym bardziej, gdy jako weganin odpuszczam drodżówki i inne rarytasy na punktach i zazwyczaj zostają tylko owoce.

Ale najważniejszą rolę odegrał Krasus dla mojej głowy. Taki dialog (cytuję z pamięci):
– Kolego, wszystko OK? – pyta zawodnik, który musiał biec za mną i widzieć orła na Oszuście
– No co ty!? Przecież wygląda świeżo jak młody bóg! – odpowiada Krasus zanim zdążyłem powiedzieć, standardowe, że jasne, wszystko w porządku.
– Aleś walnął na tym zbiegu zdrowo! – precyzuje anonimowy kolega biegacz.

Młody bóg? Na 60-tym km? Jasne że Krasus jest miły, wie co powiedzieć ultrasowi, by go zmotywować, ale może faktycznie nie wyglądam tak źle, jak mi się wydaje?

121300

A po drugie, między jednym kęsem a drugim, pogadaliśmy chwilę z Marcinem o celach i szansach na mecie. Krasus spojrzał w telefon i, zapewne na podstawie wyników z zeszłego roku, zawyrokował, że żeby złamać 12 godzin na mecie, Glinkę powinienem opuścić o godzinie 12:12. Była 12:13. To co? Dupa w troki i gonimy. Zakładam, że Marcin wie co mówi, minuta na prawie 4 godzinach to jak mrugnięcie okiem, więc cel jest jak najbardziej realny! Zostawiam niedopite piwo, oglądam się, czy nikt inny nie chce ruszyć ze mną z punktu, ale jakoś nie widzę, I lecę pod górę.

153325_1Nie wiem, czy to motywacja od Krasusa, uzupełnienie kalorii, trochę lepsza pogoda, czy wszytko razem, ale odżyłem po Glince. Na następny szczyt (Hruba Buczyna, 4km, 280 m w pionie) wdrapałem się dziarsko na kijach nawet nie wiem kiedy. Zarówno podejścia jak i zbiegi wymagały dużo siły i uwagi, ale jakoś kilometry mijały. Zrobiło się jaśniej, przestało padać, wszedłem w ten miły stan lekkiego oderwania od rzeczywistości i własnego ciała, że miałem wrażenie, że tym tempem, w takich warunkach, w tak przyjemnych okolicznościach, mógłbym maszerować w nieskończoność. Maszerować, bo już nawet lekkie podejścia czy odcinki, gdzie płasko było tylko przez kilka-kilkanaście metrów, szedłem, a nie biegłem. Co zrobić? Więcej siły jak mam, nie wyczaruję.

20160806_141951Specyfiką trasy 80+ jest to, że najwyższy punkt trasy, Hala Lipowska, 1270 m n.p.m. jest dopiero na 73 km trasy. Mogłoby się wydawać, że to masakra i czysty sadyzm, ale w rzeczywistości nie jest tak źle. Podejście jest rozbite na dwa etapy, wpierw Trzy Kopce 1216m, kilometr leciutko w dół, a po tem drugi etap 2km podejścia już pod schronisko. Wszystko gładko, lekko pod górę, po równym i szerokim szlaku. Między Kopcami a Halą czekali wolontariusze na punkcie kontrolnym i rozdawali opaski na rękę oznaczające, kto jaki wariant wybrał. Kolejny motywator! Po nią tu przyjechałem! Gruba czarna opaska dołączyła do cieńszej czerwonej z zeszłego roku i mogłem biec dalej. Widok schroniska ucieszył mnie bardzo. Słońce wyszło zza chmur, a z Hali na szczycie roztaczał się piękny widok w stronę Ujsoł, gdzie czekała meta.

20160806_143958

Gdzieś kawałek za Halą Lipowską przymocowana była kartka wyznaczająca 10km do końca. Tak jak dotychczas odpuściłem sobie matematykę i przeliczanie czasów, wystarczyło mi że równo i bez żadnych przerw przesuwam się uparcie do przodu, tak w tym momencie przyszedł czas na rachubę wyniku na mecie. I im dłużej to liczyłem, tym ciekawsze mi wychodziły wyniki. Po ponad 10,5 godzinach biegu, moja głowa z prostym dzieleniem i przeliczaniem godzin na minuty nie radziła sobie najlepiej. W każdym razie uznałem, że trzymając do końca średnie tempo na poziomie 8 min/km 12 godzin na mecie łamię na pewno. A przecież było z górki!

Biegłem więc spokojnie, coraz częściej podpierając się kijami również na trudniejszych, bardziej kamienistych fragmentach zbiegu. Przy znaczniku 5 km do mety byłem już pewien, że jest bardziej niż świetnie. Wychodziło na to, że trzymałem tempo bliżej 6:30 min/km i z coraz bardziej mglistych operacji na minutach, sekundach i kilometrach wychodziło, że nie tylko złamię 12 godzin. Będzie o 15 minut lepiej! Oj Krasus, Krasus, ten twój kalkulator! 😉

Sam zbieg do Ujsoł nie należał do przyjemnych. Kamienista wąska ścieżka o bardzo dużym nachyleniu. Ale widok kościelnej wierzy i kolejnych dachów spomiędzy drzew i krzaków napędzał i ciągnął do mety. Jeszcze tylko parę zakrętów między domami, kawałek po berbeluchach nad rzeczką, mostek, pompki na jego środku (utajone członkostwo w Smashing Pąpkins zobowiązuje, tym bardziej że ojciec drużyny Krasus już czekał) i z czasem 11 godzin i 39 minut przekroczyłem metę Chudego Wawrzyńca 80+!

154216

Gem, set, mecz! W trzecim secie Chudy Marcin wygrywa z Chudym Wawrzyńcem! Wawrzyniec 80+ pokonany!

Na mecie standard, kasza z sosem (wegańskiego już nie było, zawodnicy z 50+ zdążyli wszystko wyjeść niestety), piwo bezalkoholowe, ciepła herbata z sokiem malinowym… rozpłynąłem się w wygodnym leżaku i delektowałem swoim osiągnięciem. Te 12 godzin jako cel rzuciłem zupełnie bez sensu i bez większych kalkulacji. Nie miałem pojęcia, jak mój organizm da sobie radę z 84 km biegu. To prawie o półmaraton więcej, niż wcześniejszy najdłuższy start rok temu w Krynicy! Owszem, było niebotycznie ciężko! Warunki na trasie, deszcz, błoto, do tego profil z Oszustem i innymi atrakcjami… I dałem radę. Z klasycznym umieraniem na kilometrach od 50 do 60 i spektakularnym zmartwychwstaniem na ostatnie 20. Coraz bardziej rozumiem ultra, rozumiem siebie i wiem, że ta kombinacja do siebie pasuje, kręci mnie i motywuje. I daje ocean przyjemności i satysfakcji. Nawet jak po drodze jest niemożebnie trudno. O to w tym przecież chodzi!

15430020160806_154349

Sprzęt:

Buty: Brooks Cascadia 9
Skarpetki: Nessi RSN
Kompresja: Compressport Pro R2
Spodenki: Kalenji Trail Shorts
T-Shirt: Adidas Response
Plecak: Salomon Adv Skin 5
Kijki: Zajo carbon
Zegarek: Garmin Fenix 3

Endomondo: https://www.endomondo.com/users/3202608/workouts/780555467