Ale 10k Run uczy cieszyć się z sekund

W moim kalendarzu wizyta w Łodzi to start kategorii B. Z jednej strony nie poprzedziły go żadne specjalne przygotowania, ciągle jestem w reżimie treningu pod maraton, ale z drugiej strony fajnie było „przedmuchać zawory”, pobiec trochę szybciej i poprawić życiówkę w biegu na 10 km po pół roku. Zakładane tempo na maraton szlifuję na treningach w najróżniejszych konfiguracjach, kilometrówki, biegi ciągłe, bieg narastającą prędkością… do wyboru do koloru. Tempa startowego „na dychę” nie używałem na treningu od jakiegoś czasu i zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Pozostało więc stanąć na starcie i dać z siebie wszystko.

Sam Ale 10k Run to raptem impreza towarzysząca DOZ Łódź Maraton, ale dzięki temu bardzo dobrze zorganizowana. Expo, strefy startowe, oznaczenia kilometrów i ponad 4 tysiące biegaczy (2600 w dyszce, 1700 w maratonie). Start obu biegów następował o tej samej porze z jednego wystrzału startera. Na dwupasmowej drodze jedni pobiegli w prawo, drudzy w lewo. Całe szczęście ustawiłem się bardzo blisko linii startu i już po 200 m i minięciu startujących na wózkach, mogłem biec swoim tempem. A że było z górki i z wiatrem w plecy, przy pierwszej fladze pojawiłem się w czasie 3:48. „12 sekund” – odnotowałem. Plan pilnowania tempa na ten bieg zakładał proste sumowanie różnicy między tempem kilometra, a tempem 4:00 min/km. Im większa różnica i większy zysk zapisany na konto tym lepiej. Od pierwszej do drugiej flagi było już pod górkę, więc na koncie zostało już tylko 10 sekund. Trasa falowała na przemian w górę, w dół, tak że na piątym kilometrze w banku było 18 sekund. Plan maksymalny zakładał, że pierwszą połowę pokonam w 19:40, a w drugiej przyspieszę by maksymalnie zbliżyć się do 39 minut. Na tym etapie wiedziałem jednak, że podkręcenie tempa jest mało prawdopodobne.

12983413_1714293582142633_7306970200479446346_o

Pozostało pilnować „banku” i spróbować dorzucić do niego mały bonus na końcówce. Flagę numer „6” gdzieś zgubiłem, przy „7” zegarek odnotował równiutkie „4:00,3”. Dwa kilometry obronione, trzy zostały. Mimo tego, że trzymałem równe tempo, wyprzedzałem coraz więcej osób. Parówka robiła się coraz większa, chłodnica wyraźnie dawała znać, że nie daje rady. W moim przypadku takim znakiem jest solidny dreszcz przechodzący całe ciało aż do czubka głowy. Na ostatnich dwóch kilometrach kibiców było coraz więcej, ale nie udało mi się już poderwać do większego zrywu. Biegaczy w okół było już bardzo mało, nie było do kogo się podczepić, z kim powalczyć. Pomimo depnięcia na ostatnich 200m, gdzie trasa zbiegała w dół na płytę Atlas Areny, do banku wpadła sekunda, czy dwie i ostatecznie z wynikiem 39:34 przekroczyłem linię mety.

Po odbiorze depozytu, wiedząc, że mam jeszcze dłuższą chwilę, by dotrzeć na umówione miejsce spotkania z Piotrkiem i Alexem, którzy przyjechali do Łodzi na maraton, wskoczyłem na bieżnię mechaniczną by przez dwa powolne kilometry rozbiegać kwas mlekowy i by przy okazji wspomóc fundacje, jakie PZU wybrało w ramach akcji „Podziel się kilometrem”. Gdyby nie to, że pod namiotem było diabelnie gorąco, było całkiem miło, metry bieżni przesuwały się pode mną a przy okazji miałem świetny widok na szczęśliwych zawodników kończących bieg na płycie Areny.

12998414_1714345285470796_8643078147832100037_o

Siedząc na zielonej trawce przy 34 kilometrze maratonu miałem sporo czasu na przemyślenie tego, co uzyskałem w Ale 10k Run. Po pierwsze należy się nauczyć cieszyć z małych sukcesików. Muszę się pogodzić z tym, że życiówki, może poza maratonem, będą poprawiane o całe minuty. Przyszedł czas na urywanie sekund. 14 sekund to i tak więcej niż 3 sekundy urwane na jesień 2015. Poza tym, urwanie tych 14 sekund przyszło znacznie łatwiej niż na jesieni. Mniej bólu w trakcie i po biegu. Zero zakwasów na następny dzień. Dla mnie to sygnał, że trening idzie w dobrą stronę, wytrzymałości jest dużo, siła też rośnie bez poganiania. Przygotowania maratońskie są ciężkie, a jednak nie niszczą poziomu sportowego na krótszym dystansie. A nawet leciuteńko go poprawiają.

Po drugie, żeby szybko biegać, trzeba szybko biegać. Przeskok między tempem 4:10-4:20 a tempem 3:50-4:00 jest dla mnie ogromny i dzieli te zakresy ogromna zmiana w fizjologii wysiłku. Nagle zaczynają się kolki, bóle głowy, palenie mięśni… cały wachlarz oznak, że ciało zalewa kwas mlekowy. I jeśli nie jest się na to przygotowanym poprzez specjalistyczny trening na prędkościach startowych, to na zawodach to zaskakuje i blokuje. Można być świetnie zmotywowanym i gotowym na wyjście ze swojej strefy komfortu, ale to też jest coś, co trzeba trenować. Trzeba oswajać organizm z takimi rewelacjami. Potrzeba tych treningów na bieżni, gdzie płuca wyskakują i na koniec kolejnego okrążenia bieżni masz niepohamowaną ochotę złamania się w pół i patrzenia w sznurówki. Można próbować tłumaczyć się dziwną pogodą (za ciepło i parno, że nie było czym oddychać pomimo wiatru, który kręcił i jakoś prawie zawsze był w twarz), ale przecież prawie nigdy nie ma idealnych warunków.  Biegi uliczne nie laboratorium pomiarowe Formuły 1.

Po trzecie, po tym biegu wiem już na 100%, że dyszka to najtrudniejszy dystans. Taki na przykład maraton, to 25-30km biegu w niemalże pełnym komforcie i końcówka, gdzie wszystko boli, ale jednak w inny, przyjemniejszy sposób. A tu? Od pierwszych metrów trzeba dać z siebie wszystko, po kilometrze-dwóch już by się miało ochotę skończyć, a trzeba przycisnąć jeszcze bardziej. Mówię wam, na żadnym innym dystansie proporcja biegu komfortowego i walki nie jest tak niekorzystna a ból tak dotkliwy. To już nawet na piątce jest łatwiej, bo choć trzeba dać z siebie jeszcze więcej, to katusze trwają jednak połowę krócej. A nie są wcale dwa razy bardziej dotkliwe. Czy to znaczy, że odpuszczam bieganie dyszek? Nic bardziej mylnego. Po prostu utwierdziłem się w przekonaniu, że należy mieć do tych startów duży respekt.

Sam DOZ Maraton Łódź oceniam bardzo dobrze. Nie jest to impreza największego kalibru, obstawiona ścigaczami (mój wynik 52 open na 2680 osób na mecie chyba nigdy nie był tak wysoki), ale niczym nie ustępuje największym: start i meta na lub wokół stadionu, expo gdzie można kupić wszystko co sobie wymyślisz. Trasa może nie super optymalna, ale też ma co narzekać, szeroka, bez ostrych nawrotów czy nawet zakrętów. Doskonale oznaczona, żadna flaga nie wzbudziła moich wątpliwości, czy nie jest za wcześnie lub za późno.

Mi pozostaje ładować węgle, trzymać nogi w górze i szykować się na najważniejszy start tej wiosny już w najbliższą niedzielę: Orlen Warsaw Marathon i dokończyć kwietniowy ciąg życiówek, 10, 21, 42 🙂