37. Maraton Warszawski i już wiem gdzie mam granice
Gdy w kwietniu rejestrowałem się na Maraton Warszawski, przypuszczałem, że wyniku z Rzymu nie uda się poprawić. Miałem już ułożony cały kalendarz startów w górach i wiedziałem, że dwa tygodnie na regenerację po największym i najdłuższym biegu w karierze to bardzo mało. Postanowiłem jednak zaryzykować. Zależało mi na starcie w swoim ukochanym mieście, spodobała mi się akcja Biegam Dobrze, w ramach której moja opłata startowa wsparła fundację Synapsis. Dlatego odpuściłem szukanie maratonu w późniejszym terminie i zapisałem się na ten bieg. Ale to jak bardzo mnie pokarało, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Tydzień po biegu jeszcze ciągle zbieram myśli i staram się wyciągnąć z tego doświadczenia jak najwięcej. Nogi przestały boleć w czwartek, swoisty kac i pomysły co można było zrobić inaczej, lepiej, męczą nadal.
Plan na bieg był jeden i prosty jak drut. Wydrukowałem jeszcze raz rozpiskę kilometrów, której użyłem w marcu w Rzymie (zabrakło wówczas 47 sekund do planowanego wyniku 3:10:00), z mocnym postanowieniem, by trzymać się jej kurczowo. Nie dać się ponieść na początku, zachować siły na drugą połowę i walczyć do końca. Jak długo plan się utrzymał?
STS-Timing w ramach śledzenia wyników z maratonu na żywo podzielił bieg na etapy po 5 km. Zapraszam więc na wycieczkę po moim mieście na 9 rat:
0 – 5 km [ ETE (planowany czas ukończenia) 3:14:06 ]
Start był szybki i dość niespodziewany. Fakt, że bardzo liczny „Bieg Na Piątkę” startował tylko 30 minut po maratonie z prawie tego samego miejsca (100 metrów wcześniej) spowodował, że tłum pod Stadionem Narodowym był bardzo duży i dobicie się do mojej strefy kosztowało mnie sporo nerwów.
Na szczęście pomimo braku jakiejkolwiek kontroli ze strony organizatora nie było przepychania na pierwszych metrach biegu. Kilometr pierwszy w 4:39, drugi, trzeci delikatnie za szybko, czwarty, piąty w punkt. Bieg „po własnych śmieciach”, czyli Gocławiu, sprawił mi prawdziwą radość.
Pierwszą piątkę zamknąłem w 23:00, czyli o 2 sekundy szybciej od planu. Brawo ja! Tempo 4:36 utrzymane z precyzją szwajcarskich kolei. Tętno jednak było zdecydowanie wyższe, niż bym sobie życzył. Stres przedstartowy powinien już minąć, więc wskazania zegarka ocierające się o 170 powinny niepokoić, ale samopoczucie było bardzo dobre. Bo jakie miało by być, skoro to dopiero przygrywka?
5 – 10 km [ ETE 03:12:41 ]
Kolejne kilometry to dokrętka pętli po Gocławiu i pierwsze starcie z wiatrem w twarz na Wale Miedzeszyńskim. Wiało z północy i zapowiadało to kłopoty. Nie pozostało nic innego jak zacisnąć zęby i zmieniając się z Piotrkiem przeć do przodu. Na przemian, kilometr za jego plecami, kilometr przodem. Niestety w takiej sytuacji trzymanie tempa jest bardzo trudne. Paradoksalnie biegłem szybciej niż by wypadało. Dyszka pękła w 45:42, co do planu oznaczało 10 sekund zapasu. Kosztowało to jednak dużo sił, za dużo.
10 – 15 km [ ETE 03:11:59 ]
Walka z wiatrem i nudnym Wałem trwała do 12 km. Kibice przy Stadionie i na końcu mostu Świętokrzyskiego wyrwali mnie z marazmu i lekkiego trybu umarlaka. Bieg Dobrą, Solec, Ludną, w gęstszej zabudowie, był zdecydowanie przyjemniejszy. Kilometry mijały szybciej, nawet za szybko. Na 15 km do planu miałem już 18 sekund zapasu. Tętno spadło punkt-dwa, ale samopoczucie było zdecydowanie poniżej oczekiwań. Ciężar nóg był za duży, jak na ten etap maratonu. Powinienem to wiedzieć.
15 – 20 km [ ETE 03:11:59 ]
Długa prosta przez Agrykolę i Łazienki to znowu „moje biegowe śmieci”. Nie zliczę, ile razy moje weekendowe trasy przebiegały tym chodnikiem i szutrem alei parkowej. Tempo udaje się utrzymywać, minimalnie przyspieszyć, choć powinno według rozpiski wzrosnąć o 4 sekundy na każdym kilometrze. Efekt był prosty do przewidzenia: zapasu względem planu zostaje 10 sekund.
20 – 25 km [ ETE 03:11:17 ]
Od 19 kilometra rozpoczęła się prawdziwa gehenna tego maratonu. 10 kilometrów długiej prostej Wisłostradą z wiatrem w twarz. Pozostało szukać towarzyszy trzymających podobne tempo i jak najbardziej zmniejszyć odległości między sobą. Nie biegliśmy z Piotrkiem za żadnym zającem, więc na tym etapie tłumów na trasie już nie było. Zakładane 4:30 min/km udawało się wyciągnąć, ale nie było to już proste. Głowa coraz częściej mi się wyłączała i wchodziła w tryb umarlaka: nic nie widzę, nic nie czuję, o dziwo jakoś przesuwam się do przodu. Pobudek było tylko kilka: harmider jaki zawsze powstaje w tunelu, spinka, gdy kibicujący z niesamowitym zapałem Krasus (szacun!) podawał mi na podmiankę pasek z żelami na drugą część biegu. Tempo średnie udało się odrobinkę poprawić, ale nie ma to już nic wspólnego z zakładanym planem. Taktyka Negative Split, której chciałem użyć, zakładała, że między 14 a 28 kilometrem biegnie się już docelowym tempem 4:30. Na każdym kilometrze jednak traciłem pomimo walki kilka sekund. Stąd 25 km zamknąłem stratą do planu wynoszącą już 13 sekund.
25 – 30 km [ ETE 03:12:41 ]
Ten etap biegu wspominam jak najgorzej. Tempo średnie tego odcinka to już 4:40, ale kosztuje to sił, jakbym biegł 4:20 albo i szybciej. Tętno podchodzi nierzadko pod 175, czyli wartości właściwe dla półmaratonu, a nie maratonu. Wiatr wieje chyba coraz bardziej, a na pewno wystawieni jesteśmy na niego jak kaczki na strzelnicy. Żadnych budynków, drzew, tylko asfalt przed sobą i bariery energochłonne przy krawężnikach. Kibiców też mało, bo skąd mieliby się pojawić na tym pustkowiu? Instynktownie biegacze ustawiają się w długi i bardzo wąski pociąg, ale nie jest nas tylu, by to zrobiło różnicę i odciążyło w walce z nacierającym powietrzem. Pociąg często się rwie, nie wszyscy utrzymują już równe tempo, więc często trzeba było się zrywać i szukać kolejnych szerokich pleców, za którymi można by było się schować. Jak zbawienia wyczekiwałem nawrotki na 29 km oczekując, że zacznie wiać w plecy.
30 – 35 km [ ETE 03:13:24 ]
Nawrotka wokół Kępy Potockiej niewiele zmieniła. Efektu odciążenia z wiatrem w plecy próżno było szukać. Wymieniliśmy z Piotrkiem dwa słowa o samopoczuciu. Nie tryskał entuzjazmem, ale postanowił zaryzykować i przyspieszyć. Do podbiegu na Sanguszki starałem się jeszcze trzymać na tyle, by widzieć jego plecy, ale stawało się to coraz trudniejsze. Chciałem być jak najbliżej Piotrka, gdy będziemy ponownie przebiegać przy punkcie kibicowskim „Pąpkinsów”.
Motywacja odleciała jednak wcześniej wraz z przekraczaniem bramy oznaczającej 32 km. Redakcja Bieganie.pl wystawiła tę bramę z napisem „Wyścig się zaczyna!”. Jak rozumiem, miało to być nawiązanie do popularnego hasła, że maraton to taki bieg na 10 km z 32 km rozgrzewki.
Dla mnie wyścig się skończył. A to wszystko przez to, że na 10,2 km przed metą było bardzo łatwo policzyć, jak musiałbym pobiec, by osiągnąć zakładany czas na mecie. Nie pomyliłem się w obliczeniach, ale wynik równania „4:20 min/km” ściął mnie z nóg! Ledwo byłem w stanie utrzymać 4:35-4:40, a miałbym przyspieszyć o prawie 20 sekund? „Tu mi kaktus wyrośnie!”
Mimo wszystko dobiegłem do Sanguszki trzymając wcześniejsze tempo jeszcze ciągle poniżej 4:40, wyglądając z coraz większym trudem pleców Piotrka i niesiony energetycznymi przekleństwami Krasusa zdobyłem największy podbieg trasy.
35 – 40 km [ ETE 03:20:26 ]
Skoro górka zdobyta, do mety było już tak bliziutko, 7 km, to powinno nieść na skrzydłach. A jednak dramat dopiero miał się rozpocząć. Tempo spadło do poziomu 5 minut z groszami i za nic nie chciało wzrosnąć. Ból nóg, zmęczenie w płucach, kolki… wszystkie reakcje organizmu mówiły o tym, że był to wysiłek na granicy możliwości, a mimo to tempo było dramatycznie słabe. Ostateczny krach nastąpił na zbiegu z wiaduktu nad rondem Starzyńskiego. Lekkie nachylenie drogi zamiast przynieść ulgę i pozwolić podkręcić tempo tylko dobiło mięśnie czworogłowe. Bum! Przeszedłem do marszu.
Na żadnym z wcześniejszych dwóch maratonów mi się to nie zdarzyło, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Teraz już wiem, że powinien to być też ostatni raz. Bo organizm raz wyprowadzony z trybu walki, już do niego nie wraca. Można jeszcze próbować truchtać, podbiegać, negocjować kolejne odcinki większego wysiłku. Ale gdy ciało dostanie sygnał, że to koniec biegu, włącza natychmiast ogromne pragnienie, skurcze łydek i stóp. Ból wszystkich mięśni dociera do mózgu w stopniu, który w trakcie biegu nie jest osiągalny i musi być jakoś blokowany.
Te 5 km to była absolutna masakra. Tempo średnie to prawie 6 min/km i uratowała je tylko długa prosta ulicy Ratuszowej. Obiecałem sobie, że aż do skrętu w Wybrzeże Helskie nie przejdę do marszu i o dziwo obietnicy dotrzymałem.
40 – 42,195 km [ Wynik: 03:22:12 ]
Gdzieś za znakiem 40 km wyprzedziła mnie grupa prowadzona przez zająca na wynik 3:20. Starałem się ostatni raz poderwać do biegu, ale utrzymałem ich tempo przez zdecydowanie mniej jak kilometr. Gdy trasa biegu skręciła z Wybrzeża w Zamoście (na wysokości zjazdu z mostu Świętokrzyskiego), znów byłem sam i negocjowałem z sobą kolejne odcinki marszu i biegu. Wielkie tablice, zaczynając od ulicy Sokolej, co 200 metrów oznaczały ostatni kilometr do mety, ale ich motywacyjne teksty bardziej mnie drażniły, niż zachęcały do walki. Tak samo kibice stojący przy trasie. Nie wiem, czy byłem w stanie zareagować chociaż krzywym uśmiechem na ich brawa i okrzyki. Bo na pewno nie poderwaniem się do biegu.
Bo co to za różnica, czy dobiegnę w 3:20, czy 3:24? Wolałem nie sprawdzać, czy „balonik” na 3:25 siedzi mi już na plecach, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Ostatnie 400 metrów do mety, po wbiegnięciu na teren wokół stadionu, postanowiłem pobiec „przyzwoicie”, a nie człapiąc jak stary dziadek, ale nie czułem ani trochę radości z wbiegnięcia na metę. Poczucie dotkliwej porażki w starciu z dystansem maratonu przykryło wszystkie inne doznania. A przecież to taka piękna meta, na takim ładnym stadionie! W szpalerze i wrzawie kibiców! Rok temu, z czasem 5 min gorszym, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. A teraz? Szkoda gadać.
Post scriptum
Jak już pisałem, ciągle trawię to, co wydarzyło się tydzień temu na trasie Maratonu Warszawskiego. Wniosków mam kilka, ale do paru jeszcze ciągle, mam wrażenie, muszę dojść.
Po pierwsze i najważniejsze okazuje się, że mam swoje granice. Nie jestem ze stali i muszę szanować uwarunkowania swojego organizmu. Na dziś te uwarunkowania mówią tyle, że 100 km biegu na pełnym zaangażowaniu w dwa tygodnie to za dużo. Pozostaje trenować i przesuwać te granice dalej do przodu.
Po drugie nie można mieć w życiu wszystkiego i im wcześniej się to zaakceptuje, tym lepiej. Za sobą mam fantastyczny debiutancki sezon startów w górach! Osiągnąłem wyniki, o których nie marzyłem i potwierdziłem, że to sport dla mnie, w którym będę chciał się dalej realizować.
I to prawda, że góry „oddają”. Podnoszą wytrzymałość, siłę, co można wykorzystać z powodzeniem w bieganiu po asfalcie. Ale trzeba to wszystko robić z głową i uwzględniając swoją fizjologię.
Po trzecie trzeba mieć plany, ale też plany zapasowe i umieć nimi realistycznie zarządzać. Bo skoro od pół roku zakładałem, że maraton w dwa tygodnie po ultra może się nie udać, to czemu stojąc na starcie zdaję się o tym zapominać? Jasne, że bieg asekuracyjny w stylu turysty nie mieścił mi się w głowie. Ale przecież jest jeszcze tyle opcji pośrednich!
Dziś myślę, że gdybym na 25 km ocenił właściwie sytuację, możliwa była zmiana planów i spokojne dobiegnięcie do mety na wynik 3:14:59. Co więcej! Gdybym na 32 km, pod wspomnianą już bramą „Wyścig się zaczyna!” zabrał się za kalkulowanie nie tylko wariantu optymistycznego (3:10), ale też realistycznego (3:15) to uzyskany wynik („Ciśnij przez 12 km po 4:50 min/km”) dałby motywację do osiągnięcia tego celu. Ale skoro na starcie stałem z nastawieniem „Wóz, albo przewóz” – albo 3:10, albo się przejadę i będę umierał na końcówce – nic dziwnego, że skazałem się na umieranie.
Ale nie ma co drzeć sobie włosów z głowy. Te 7 minut nikogo nie zbawią, niczego już nie zmienią. Dowiedziałem się za to, jak to jest zderzyć się ze sławetną maratońską „ścianą” i utwierdziłem się w przekonaniu, że należy zrobić wszystko, by jej uniknąć. Bo kto raz w nią walnie na biegu, już nie wraca do gry. Mam również z moich trzech dotychczasowych maratonów niezłą próbkę tego, jak powinienem się czuć na poszczególnych kilometrach biegu, gdy biegnę poniżej swoich możliwości (debiut rok temu), na granicy swoich możliwości (Rzym) i ponad swoje możliwości (teraz). Pozostaje tylko to zapamiętać i umieć wykorzystać w następnych startach.
Bo o ile biegi ultra dają radość obcowania z górami, przekraczania swoich granic wytrzymałości, to maraton jest tym, co pociąga najbardziej do rywalizacji z samym sobą i tym magicznym dystansem. I nie pozostaje nic innego, jak uznać rozpiskę z Rzymu na 3:10 za przeklętą i przygotować się solidnie przez zimę do maratonu na wiosnę 2016 r. z nowym, lepszym celem. Macie sugestie, gdzie powinienem się wybrać?