IV Bieg Rzeźniczka – 22 open! Sezon górski zainaugurowany z przytupem
Za mną start w IV Biegu Rzeźniczka. Pierwsza wizyta w Bieszczadach, pierwszy start górski i pierwsza odebrana lekcja na nadchodzący sezon.
Rozgrzewka
Być może to dziwne, ale nigdy nie byłem w Bieszczadach. A przynajmniej nie tak, żeby pamiętał. Muszę dopytać rodziców, czy „dziecięciem będąc” mnie tam zabrali, ale za dorosłego życia, które jestem w stanie pamiętać, na pewno nigdy. Zawsze Tatry, Podhale, Beskidy, Karkonosze… a Bieszczady nie po drodze. I trudno się dziwić. Start w środę wieczorem z Warszawy razem z całym tłumem rozpoczynającym długi weekend oznaczał, że do Smreka, gdzie mieliśmy nocleg, dotarliśmy mocno po drugiej w nocy.
Sporą część ekipy z jaką wybraliśmy się na Rzeźniczka w czwartek „świerzbiły nogi”. Ja sam byłem ciekaw, co to te Bieszczady i jak się po nich biega. Trudy podróży oznaczały jednak, że na szlak do Chatki Puchatka ruszyliśmy o pierwszej popołudniu. Nie chciałem się bardzo forsować, ale ostatecznie w solidnym słońcu, ale i wietrze zrobiliśmy 20 kilometrów. Trasa wiodła po Połoninie Wetlińskiej, by ze Smreka dotrzeć z powrotem do domu. I choć start w biegu za dwa dni, nie powstrzymałem się, by nie pogonić za Maćkiem w dół 500 metrowym zbiegiem. Wcześniej jednak na połoninie, między Chatką Puchatka a Smerekiem, lecąc jak na skrzydłach, lekko w górę, lekko w dół, i tak przez 8 km, nie sposób nie odlecieć na endorfinowym haju. Bieganie po górach jest cudne! A zaciągnięcie hamulca w biegu po prostu nie wchodzi w grę. Przecież nie ma sensu biegać wolno, jak można szybko.
Na szczęście piątek był dniem na regenerację i piknikowanie. Miejsca pikników były starannie wyselekcjonowane w jednym celu – kibicowanie kolegom i koleżankom biegnącym Bieg Rzeźnika. O tym jak nam poszło możecie przeczytać w relacji Krasusa. Nasza drużyna, Obozybiegowe.pl, otrzymała swój własny akapit. Dla mnie to było bardzo ważne doświadczenie – sporo mi pokazało oglądanie na 68 kilometrze trasy ultrasów, zaczynając od czołówki na środku stawki kończąc. Tak technicznie (jak idą, biegną, co mają na sobie), jak i emocjonalnie. Kurde! To są herosi! Doznania na mecie udzielają się wszystkim, kibicom też! Widzisz wbiegających na ostatnią prostą, trzymających się za ręce, czasem bardziej, czasem mniej uradowani, zawsze zmordowani, ale osiągający swój celu. I widzisz, że to jest piękne! Kurde! Jak dorosnę też taki będę! To jest cel, który warto sobie postawić i zrealizować! Na mecie Rzeźnika miałem tego dowód po wielokroć.
Start
Bieg Rzeźniczka startował w sobotę o 9 rano. Należało się jednak przed 8-ą stawić w Cisnej i wsiąść do kolejki wąskotorowej, by dać się wywieźć na miejsce startu. Pomysł fajny, zwłaszcza że do wagonów wsiadły też kapele, w naszym przygrywały słynne Wiewiórki Na Drzewie (Na marginesie ich druga płyta z dwiema piosenkami o Rzeźniku była częścią pakietu startowego! Dwa razy się obróciła w odtwarzaczu w samochodzie w drodze do Warszawy.) Jedyny minus to zimny wiatr, gdy pociąg ruszył szybciej. Założyłem na siebie wszystko, co miałem przygotowane na metę i dopiero miałem oddać do depozytu, by wróciło do Cisnej. Na polanie, skąd był start, słońce solidnie już grzało i zapowiadało to, co będzie się działo przez najbliższe godziny.
Tłum na starcie był bardzo duży. 700 osób to jednak sporo luda. Taktycznie ustawiliśmy się z Piotrkiem bliżej początku, mając w zasięgu wzroku kilku znanych wyjadaczy. Na szczęście pierwsze półtora kilometra to szeroka szutrowa droga z jednym lekkim podbiegiem i jednym jeszcze mniejszym zbiegiem. W sam raz, by czołówka się ustawiła w rządek zgodnie z możliwościami przed wbiegnięciem w wąską ścieżkę przez las.
Pierwsze 12 kilometrów przebiega właściwie bez historii. Mamy przed sobą do wdrapania się pagór Czerenin 929 m n.p.m., startując z 690 m., a następnie pogoń grzbietem raz w górę raz w dół przez Stryb (1114 m) do Rypiego Wierchu (1003 m). Tempo mamy z Piotrkiem mocne, tętno jest wyższe niż bym sobie wymarzył, ale mówi się trudno. Rytm jest, oddech w miarę w normie. Na podejściach silne napieranie, w dół puszczamy się pełną parą, korzystając z umiejętności z Falenicy. Jest wokół nas kilka osób, które lecą naszym tempem, kilka z którymi się ciągle mijamy – oni szybsi pod górę, my szybsi w dół. Nogi, zwłaszcza mięśnie czworogłowe dają odczuć, że są cięższe niż by wypadało na tym etapie biegu. Z jednej strony zaczynam żałować przedwczorajszego biegu po połoninie, ale z drugiej: czego tu żałować, skoro było tak pięknie. Poza tym, jeśli za cztery tygodnie mam zrobić 36 km i dwa razy więcej metrów przewyższeń, to teraz powinienem dać radę na niepełnej świeżości.
Ścieżka ciągle przez las więc w miarę chłodno i przyjemnie. Ale jak tylko fragment trasy idzie przez rzadszy las lub wśród krzewów robi się bardzo gorąco. Zapowiedź tego, co czeka nas dalej.
Kilometry 12 – 17
Solidnie do pieca Piotrek daje na pierwszym zbiegu do punktu odżywczego. Na odległości 1 km mamy do zgubienia 200 m wysokości. Szlak nie jest trudny technicznie, więc lecimy na łeb na szyję. Z daleka słychać kibiców zgromadzonych wokół punktu. Pod namiot z napojami wpadam kilka sekund po Piotrku i już go nie widzę. Jest małe zamieszanie, czy wolontariusze powinni podawać napoje przed punktem, czy już wycofać się do uzupełniania kubeczków i niech każdy obsłuży się sam. Ja obsługuję się sam, biorąc duży łyk Powerade i wylewając kubek wody na głowę. Oczywiście musiałem się zakrztusić i kilka sekund zajęło, nim rzuciłem się dalej na podbieg. Okazało się, że obsługa punktu poszła Piotrkowi znacznie lepiej i na najgorszym podejściu przed nami jest jakieś 30 sekund z przodu. Przy tym jak stromy jest to odcinek ciągle mam z nim kontakt wzrokowy, ale wiem, że nie mogę odpuścić i pozwolić by mi uciekł. W parze biegnie się milion razy lepiej i gdybym odpadł na tym etapie (17-18 km) motywacja by mnie opuściła na resztę dystansu. Do wdrapania się jest ponad 300 metrów na dystansie 4 kilometrów. Cel – Okrąglik, 1101 m n.p.m. Zewrzeć szyki pozwala myśl o Uli z Maćkiem i Martą, którzy mają czekać tam właśnie i kibicować. Pomimo tego, że staram się kontrolować Piotrka i zawsze przechodzić do marszu parę kroków później niż on i ponownie startować do biegu parę kroków wcześniej niż on, na Okrąglik wpadamy znów w odstępie około 30 sekund. Ula wiwatuje, Maciek rzeczowo podaje, że Piotrek niedaleko (już miałem odkrzyknąć, że przecież k**wa widzę!), a Marta ratuje bidonem z wodą. Jest już naprawdę gorąco, daję z siebie wszystko co mam i sił na pociąganie izotonika z bukłaka w plecaku nie wystarcza. Oczywiście się krztuszę, ale przytomnie, czego nie jestem w stanie połknąć, wypluwam na ręce, by przemyć twarz z kurzu i potu.
Kilometry 17 – 22
Nim dobiegniemy na Jasło (1153 m n.p.m) udaje mi się Piotrka dogonić, a nawet wyprzedzić. Ma niezły kryzys, który mnie zdaje się dotykać jednak mniej. Tych 6 kilometrów to praktycznie powtórka z tego, co już znamy, kilka metrów w górę, kilka metrów w dół. Różnica polega jednak na tym, że w większości biegniemy po otwartym terenie i słońce praży niemiłosiernie. Niby wieje lekki wiatr, ale bardzo to nie pomaga. Nie wiem czemu, ale jakoś bardziej martwię się o tych, co tu będą biec za godzinę, dwie i później. Na razie jest około 11 i na pewno nie jest to najcieplejszy punkt dnia. Na trasie bardzo się rozluźniło. Biegniemy z Piotrkiem nadal razem, ale są momenty, że ani przed sobą ani za sobą nie widzimy żywej duszy. Dopiero na dłuższym trawersie za Jasłem Piotrek dostrzega przed nami grupkę paru osób w odległości minuty, może dwóch i zdaje się, że biegnie tam kobieta, która przegoniła nas zaraz na pierwszym, czy drugim podbiegu. Miał racje, Katarzyna Winiarska będzie ostatecznie zwyciężczynią w kategorii kobiet i wyprzedzi Piotrka na mecie o pół minuty.
Kilometry zaczynają mijać bardzo wolno. Biegnę ciągle przodem, ciesząc się, że mój świński trucht jest szybszy niż świński trucht Piotrka. Wzniesienia, nawet małe garbki, których jeszcze 10 kilometrów temu byśmy nie zauważyli, teraz podchodzimy. Odzywa się krzyż, ale postanawiam to ignorować. Z rozpiski przygotowanej przed startem wiem, że żadne wielkie podejście już mnie nie czeka. A tych kilka ukłuć na pozostałych podejściach jakoś wytrzymam. Ręce trzeba oprzeć na udach i napierać. Lekkie zbiegi pozwalają przyspieszyć ze świńskiego truchtu do normalnego truchtu. Dopiero mocniejsze obniżanie się terenu powoduje, że kilometry nie zajmują już 6 minut z solidnym hakiem.
Finish
Niestety, jak tylko zbieg zaczyna być mocniejszy, Piotrek wyprzedza mnie i nawet nie wiem, kiedy ginie z moich oczu za zakrętami leśnej ścieżki. Momentami nachylenie jest bardzo duże. Szybko kalkuluję, patrząc na wskazania zegarka, że na 3 kilometrach musimy zgubić 300 m wysokości. Na szczęście trasa nie jest bardzo trudna technicznie, większość to praktycznie leśny dukt, bez kamieni, czasem trzeba uważać na korzenie i ostrzejsze zakręty, gdy ścieżka zaczyna trawersować. U mnie do głosu dochodzi spięcie mięśni brzucha, po prawej stronie, wysoko, prawie pod żebrami. Odczuwałem to już wcześniej na płaskim, ale starałem się ignorować. Teraz, gdy jest już bardzo stromo i trzeba solidnie pracować, by stabilizować górne partie ciała, mięśnie się poddały. Zgięty w pół, bo tak mniej boli, biegnę co mogę. Że meta już blisko wiem z zegarka – 800 metrów, 700, 650, 600… wiem, że meta jest gdzieś koło 550 m n.p.m. Ale widzę też, że kibiców coraz więcej, fotografów, słyszę z dołu okrzyki, dzwonki, trąbki. Wyprzedzam jeszcze jedną osobę, więc chyba nie jest tak źle z tym moim zbieganiem. Choć widać, że gość już cierpi i niewiele jest mojej zasługi w tym wyprzedzaniu.
Na kilometr przed metą do sforsowania jest droga asfaltowa z rowami po obu stronach. Głowa dobrze wszystko wymyśliła, ale w mocnym skoku przez rów noga nie zadziałała jak trzeba i odpowiedziała bolesnym skurczem łydki. Dobrze, że nie skończyło się glebą. Może z dwie sekundy rozciągałem łydkę w wykroku, by stwierdzić, że to bez sensu i pogonić dalej. Ścieżka przez las robi się błotnista i coraz trudniejsza. Do sforsowania jest jeszcze rzeczka, gdzie na sekundę tracę orientację, gdzie na jej drugim brzegu trzeba dalej cisnąć, a zaraz później ostatni podbieg, może z 3 m w górę. Ale wystarczyło, by pomimo krzyku kibiców po raz ostatni przejść do marszu. Ostatnia prosta to już tylko most kolejki wąskotorowej obstawiony szpalerem wiwatujących (plus Krasus) i 50 m asfaltu w dół na linię mety.
Fenix pokazuje 2:47:47. Śmieję się do siebie w duchu, bo założony czas 2:48 udało się pokonać. Z braku lepszych pomysłów na ten bieg, wymyśliłem, że fajnie byłoby być na mecie szybciej niż pierwsza kobieta w zeszłym roku. W tym roku dwie kobiety i tak okazały się mocniejsze, ale to żadna ujma na honorze. Cel osiągnięty i to pomimo tego, że nie kontrolowałem tempa w trakcie wyścigu pod ten właśnie wynik. Nie miałem policzone, na jakiej górze muszę być w jakim czasie. Założenie było, by dać z siebie wszystko i tak też było. Jedyne, co byłem w stanie jako tako skontrolować, to gdy zaczął się ostatni zbieg policzyłem, że na ostatnie 5 km mam niecałe pół godziny. Ale zarówno trudność odcinka przede mną była nieznana, jak i wyliczenie tych 5 km niepewne (wyszło więcej).
Na mecie przybijamy „high five” z Piotrkiem i jego czas naprawdę robi wrażenie. Był na mecie szybciej o minutę i 50 sekund. Uśredniając każdy kilometr zbiegu pokonał dobre 30 sekund szybciej ode mnie. Gratulacje Piotrek jeszcze raz!
Meta
Na mecie odbieram depozyt, biorę butelki z wodą, Powerade i colą. Po krótkiej rozmowie z chłopakami z drużyny, Alexem i Remikiem (Chłopaki, ponawiam mój podziw i Wielki Szacun za Rzeźnika poniżej 12 godzin!) idziemy z Piotrkiem schłodzić się w rzece Solince. Po drodze, idąc pod prąd biegaczom, łapie mnie taki skurcz w lewym udzie jak jeszcze nigdy. Nie ma nawet jak cholerstwa rozciągnąć. W grę nie wchodzi ani wyprostowanie nogi ani jej mocniejsze zgięcie. Na szczęście przechodzi samo po jakiejś minucie i mogę kuśtykać do strumienia. Decyzja o zdjęciu butów i wejściu do wody nie jest łatwa pomimo wielkiego upału, ale ostatecznie się udaje. Rzeczka jest bardzo płytka, więc o większej kąpieli nie ma mowy. Ale schłodzić się można. Teraz pozostaje już tylko legnąć w cieniu z widokiem na kawałek trasy i odpoczywać, czekając na innych członków drużyny i znajomych. Upał jest już nieznośny. Z każdą chwilą tłumek wokół nas gęstnieje, gdy kolejne osoby docierają na metę. Dochodzi też Ula, która chwilę po tym, jak powitała na Okrągliku mnie i Piotrka, ruszyła marszem za nami.
Na koniec imprezy cierpliwość wszystkich zostaje wystawiona na gigantyczną próbę, gdy przez ponad godzinę stoimy na wielkiej patelni pod sceną (żar nie przestaje się lać z nieba), gdzie organizatorzy dopełniają formalności w postaci dekoracji i losowania nagród wśród uczestników wszystkich imprez z całego Rzeźnickiego tygodnia. Nikt z „Obozów” niczego nie wygrywa, więc uderzamy do sklepu po kiełbasę, karkówkę i piwo, by na ognisku pod naszym wynajętym domkiem to wszystko grillować i wciągnąć. A trzeba dodać, że poza znamienitą 12 „obozowiczów”, którzy skrzyknęli się na ten wyjazd i wspólne wynajmowanie domku, dołączają do nas Rzeźnicy, czyli Alex i Remik oraz Bo i Krasus. Lepiej ten Bieszczadzki weekend nie mógł się skończyć.
Wisienką na torcie jest sprawdzenie przy ognisku wyników (tylko nielicznym szczęściarzom działa w Smereku Internet) i informacja, że Piotrek był 20 a ja 22 (rozdziela nas tylko druga wśród pań). Kurde! Jeszcze nigdy (nie licząc Parkrun, co trudno liczyć) nie byłem tak wysoko w klasyfikacji generalnej. No dobra, na Śnieżce w zeszłym roku byłem 11, ale na 88 osób. Tu jestem 22 z 780! To poniżej 3% stawki!
Lessons learned
IV Bieg Rzeźniczka, oprócz tego, że miał być świetną zabawą, przygodą i rywalizacją sportową, miał też być sprawdzianem i kolejnym szlifem na drodze do zostania biegaczem górskim. I z tego punktu widzenia lekcje, jakie odebrałem na trasie, przemyślenia jakie wywożę z Bieszczad, są dla mnie najważniejsze.
Po pierwsze 27 km po górach nie przerażają. Trzeba zapewnić regenerację, odżywianie, picie i można lecieć. Mięśnie nóg mam wystarczająco silne na większość podejść. Łydka się nie odezwała cały wyjazd i dzięki jej za to. Kondycyjnie bieganie po górach, przez swój nieregularny charakter, raz góra, raz dół, oceniam jako łatwiejsze dla płuc i serca. Na podejściach mięśnie dostają w kość, ale tętno jest dość niskie. Średnie tętno z Rzeźniczka to 168 ud/min, czyli tyle samo, ile na maratonie w Rzymie. Czas trwania wysiłku też podobny (2:47 vs 3:10).
Największą moją słabością odsłoniętą przez Rzeźniczka to mięśnie brzucha i szeroko pojęty „core”. Nie mam mięśni korpusu i gdy na zbiegach musiały zacząć solidnie pracować, by ustabilizować rozchwiane ręce i tułów, po prostu się poddały. Nie wiem, czy trzy tygodnie, jakie zostały do kolejnego wyzwania (2 x Śnieżka w ramach 3razyśnieża.pl) wystarczą, by coś z tym zrobić, ale wiem, że się postaram. Jak widać po Piotrku kilka „darmowych” minut jest do urwania, lecąc na łeb na szyje. Bo technikę i sprawność w nogach do takiego latania najwyraźniej mam.
Sprzętowo jestem nieźle przygotowany. Plecak Salomona spisuje się znakomicie, ale wniosek z Rzeźniczka jest taki, by odpuścić bukłak na plecach i wykorzystać dwa półlitrowe SoftFlask’i chowane z przodu na ramionach plecaka. Pociąganie płynu przez rurkę jest bardzo męczące i nieefektywne. Rzeźniczek miał jeszcze tą zaletę, że biegło się bez uzupełniania bukłaka. Na Śnieżce pewnie się to już nie uda, a wyobrażam sobie, że wlanie wody do bidonów z przodu, bez ich wyciągania i bez ściągania plecaka z pleców będzie szybsze.
Taktyka. Może nie miałem rozpisane, gdzie o której mam być, ale malutka ściąga z rozpisaniem, na którym kilometrze jaka jest wysokość zadziałała bardzo dobrze. Pozwoliło to podzielić bieg na 3-5 kilometrowe odcinki i za każdym razem, gdy podbieg robił się nieznośny, mogłem spojrzeć na karteczkę i policzyć: OK, jeszcze 100 metrów w górę i znów będzie płasko, pociśniesz sobie na tych 3 km grzbietem.
Drużyna
Na koniec zostawiłem najważniejsze. Ten wyjazd nie byłby tak udany, gdyby nie drużyna, z jaką pojawiłem się w Bieszczadach. Wierny kibic Ula, ale też Marta i Maciek, którzy zdecydowali się jechać w ostatniej chwili, Gosia i Piotrek, którzy byli głównymi zawiadowcami całej ekipy i znaleźli dla nas fantastyczny domek w Smereku, Piotrek, jak zawsze solidny pacemaker, Zuzia, Mateusz, Bartek, Ewa i Kasia. I wspomniani już wcześniej Rzeźnicy: Alex, Remik, Bo i Krasus. To naprawdę fantastyczne, jak bieganie po górach jest wydarzeniem towarzyskim. Niby każdy na starcie i na szlaku jest sam i walczy sam dla siebie, ale silna radosna ekipa daje kopa i powoduje, że do takich weekendów jak ten ostatni w Bieszczadach wraca się myślami z wielką radością i pragnieniem, by jak najszybciej to powtórzyć.