2 x Śnieżka – kolejny krok w biegach górskich
Niby nic dwa razy się w życiu nie zdarza. A jednak pewne rzeczy można powtórzyć, choć nie będzie identycznie. I bardzo dobrze! Życie, a zwłaszcza życie biegacza, nie może być nudne!
Drugi raz przyjechałem do Karpacza na bieg pod hasłem „3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc”. Jak na bieg, który debiutował w zeszłym roku, mam frekwencję na celujący. W zeszłym roku bieg zorganizowano w sierpniu. Był to mój absolutny debiut w biegach górskich. Jako bardzo nieopierzony kurczaczek (jakbym teraz miał nie wiadomo jakie pióra) podjąłem decyzję o starcie spontanicznie, wręcz w owczym pędzie. Kończył się tygodniowy obóz w Szklarskiej, na którym pierwszy raz miałem okazję poczuć, co to znaczy biegać po górach. Kilka osób, w tym Agnieszka, zdecydowały się, by startować. Z mocnego treningu, gigantycznego jak dla mnie wówczas tygodniowego kilometrażu, wystartowałem w edycji Mini.
Wariant Mini tej imprezy to bieg 18 km na Śnieżkę i z powrotem do Karpacza. 1000 metrów w górę, 1000 metrów w dół. Biorąc pod uwagę dystans i wysokość, miał to być najdłuższy i najtrudniejszy z dotychczasowych startów – byłem jeszcze przed debiutem w maratonie.
W tym roku, zdecydowałem się na wariant Średni: raz za razem należało wbiec na Śnieżkę dwukrotnie. 36 km, 2000 m w górę i w dół. Nic dwa razy się nie zdarza, a jednak stanąłem znów na deptaku w Karpaczu w oczekiwaniu na odliczanie organizatora. Niby tak samo, a jednak inaczej. Po pierwsze i chyba najważniejsze: pogoda. Na poprzedniej edycji padało od startu, całą trasę pokonałem w wiatrówce i z buffem na szyi. Tym razem żar lał się z nieba, choć dochodziła 9 rano. Prognozy mówiły o 32 stopniach i nie kłamały.
Przytomnie ustawiłem się w trzecim, może czwartym, rzędzie peletonu i ruszyliśmy. Trasa pierwszej pętli taka sama jak rok temu. Kilometr przez miasto asfaltem i dalej czarnym szlakiem przez Sowią Dolinę. Zawsze przyjemniej mi się biega, gdy znam okolicę i wiem, co się czai za kolejnym zakrętem. O dziwo poznawałem mostki i niektóre charakterystyczne zakosy na podejściu.
Tak samo jak rok temu zacząłem obserwować zawodników wokół siebie by znaleźć kogoś, kto biegnie dobrze i równo. Takie „pożyczone doświadczenie”, którego wiem, że jeszcze mi brakuje. W zeszłym roku takim odniesieniem była kobitka z buffem Tatra Running, która – jak się później okazało – wygrała wariant Średni wśród pań. W tym roku trzymałem się dwóch biegaczek aż do wbiegnięcia na szczyt Śnieżki. Obie z numerami żółtymi, co oznaczało, że biegną jedną pętlę. Liczyłem więc na to, że cisnęły, ile tylko miały sił i że to akurat tyle co potrzebuję sam biec.
Gorąc lał się z nieba. Nie wiadomo, czy lepiej w lesie, gdzie duszno, ale w cieniu, czy na otwartym, gdzie słońce wali, ale jest choć trochę czym oddychać. Na całe szczęście nie my o tym decydujemy. Czy las, czy przecinka – trzeba napierać.
Bardzo się starałem uważać na nawodnienie. Dla ułatwienia ustawiłem alarm w zegarku aby pikał co 15 minut. I czy się chciało czy nie popijałem na sygnał na przemian z butelki z wodą i z izotonikiem. Za to jedzenie mi nie szło i nie miałem jasnego planu na ten bieg na zapewnienie sobie kalorii. Dwa żele pod ręką zachowałem na później. Próbowałem wcisnąć w siebie pozostałe pół batona ChiaCharge rozpoczętego jeszcze na deptaku przed startem, ale kolejne kęsy w biegu szły już bardzo opornie. Klei się gęba, przełyk jak zaspawany pomimo łyków przed i po każdym kęsie. Walka z samym sobą. W większości wygrana.
Niby nic dwa razy…, a znów stanąłem na Śnieżce. W tym roku obserwatorium widać było już z półtora kilometra. W zeszłym mgła na szczycie była taka, że charakterystycznego kształtu budynku nawet nie odnotowałem. W tym roku organizatorzy się lepiej ogarnęli i punkt kontrolny był wyraźnie oznaczony dwiema czerwonymi flagami przy których czekali wolontariusze by spisać biegaczy. Hyc pomiędzy flagami i mogłem lecieć w dół. Spojrzenie na zegarek, 1:20 i kilka sekund. W zeszłym roku było podobnie, minutę dłużej.
Biegnąc w dół czuję się jak ryba w wodzie, więc o oglądaniu się na innych nie ma mowy. Zatrzymałem się na chwilę przy Domu Śląskim, by łyknąć zimnego izotonika (dystrybutor był jednocześnie ogromnym termosem, więc trzymał temperaturę nawet w takich warunkach) i złapać cząstkę arbuza. Niby nic dwa razy… a pamiętam z zeszłego roku, że była to fantastyczna opcja, choć za arbuzami „na nizinach” nie przepadam. Zbieg ze Śnieżki nie jest bardzo trudny technicznie, ale jednak wymagający. Ani przez moment nie mogłem się puścić na łeb na szyję. Nachylenie jest ogromne, do stracenia 1000 metrów na prawie 9 km. Niestety znów odezwała się bolączka z Rzeźniczka, czyli mięśnie brzucha. Tylko raz pozwoliłem sobie na zatrzymanie się i wygięcie w łuk, by je rozciągnąć. Nie chciałem też cisnąć na sto procent, bo to jeszcze nie koniec zawodów. Minąłem charakterystyczną bramę parku i dalej biegnę asfaltem przez ulice Karpacza. Bieg przez miasto dał znać, że w dolinie pomiędzy budynkami to dopiero nie ma czym oddychać. Całe szczęście, że przy wyciągu narciarskim została rozstawiona kurtyna wodna, a chwilę dalej uczynni kibice lali wodą z własnego węża ogrodowego.
Niby nic dwa razy się nie zdarza, a znów wbiegłem na deptak w Karpaczu i finiszowałem do nadmuchiwanego łuku wyznaczającego metę. Czas na zegarku: 2:00 i kilka sekund (oficjalnie 1:59:58). Minuta z solidnym okładem lepiej niż rok temu (oficjalnie, co wiem już teraz z wyników dokładnie 2 minuty i 4 sekundy). A przecież rok temu ostatnie 500 metrów cisnąłem ile sił w nogach, ścigając się z rywalem (by jednak przegrać).
Przede mną wycieczka w nieznane: trzeba było Śnieżkę zdobyć jeszcze raz. Czas na serwis w punkcie przy mecie. Napełniłem ponownie obie butelki wodą i izotonikem, schłodziłem się przy kurtynie wodnej, złapałem do ręki arbuza oraz pół banana i ruszyłem w górę.
Niby nic dwa razy…, a znów biegłem na Śnieżkę. Trasa każdej pętli została wyznaczona innaczej, ale przez pierwsze 2,5 km była mi dobrze znana, bo to dokładnie to, co kilkoma chwilami wcześniej zbiegałem by zamknąć pierwszą pętlę. Ruszenie pod górę, po 9 km męczenia „czwórek” na zbiegu, było bardzo trudne. Po drodze przybiłem piątkę Mateuszowi i chwilę później Piotrkowi z drużyny. Niby nic dwa razy się nie zdaża, ale w zeszłym roku tak samo przybijałem piątkę z Agnieszką na Drodze Jubileuszowej, gdy ona już wracała ze szczytu, a ja miałem kilka minut straty.
Trasa drugiej pętli nie była mi znana. Może to i lepiej, bo drugie podejście okazało się wredne dla nóg i jeszcze gorsze dla głowy. Po pierwszym etapie przez miasto, gdzie nachylenie bywało ogromne i marsz był jedyną opcją, dalsza część prowadziła szutrową drogą z nieznacznym acz dokuczliwym podejściem. I nie wiedziałem, biec, czy maszerować. Zacząłem negocjować sam ze sobą na zasadzie wyczytanej u innych: do tego drzewa marsz, potem bieg. Mówiłem sobie: „tu zaczyna się cień, to biegnij, bo łatwiej i trzymaj chociaż do tamtego konara!”. Na szczęście na większość tej trasy trafił się ultras, z którym chwilę goniłem. Udało się nawet dowiedzieć, że też robi dwie pętle i że jest już po Rzeźniku w tym roku. Na punkcie kontrolnym powiedziano nam, że jesteśmy odpowiednio 19 i 20 w stawce. Z tym że niewiele to oznaczało w naszej klasyfikacji, bo nie wiadomo było, ilu z tych 18 biegaczy przed nami to „czarni” biegnący trzy pętle, a ilu to „czerwoni” na dwie jak my. Niestety, jak tylko zaczęło się robić stromiej, kolega ultras, idąc na kijach, wysforował się w przód i tyle go widziałem.
Zrobiło się mega stromo i mega gorąco. Do pokonania miałem przed sobą jeszcze 500 m w pionie i końca nie było widać. Za to nieprzerwanie widać było masywny kształt Śnieżki z obserwatorium. Górował nad okolicą i budził we mnie respekt za każdym razem, gdy podnosiłem wzrok do góry. Co gorsza, na wyczerpaniu miałem obie butelki z wodą i izo. Postanowiłem jeszcze raz zabawić się ze swoją głową i zmotywować się żelem: gdy zegarek pokaże 1300 m, łyknę sobie Squezee z kofeiną. Nie wiem, czy pomogło, ale nie zaszkodziło. Kilka zakosów dalej zza zbocza wyłonił się dość niespodziewanie dach Domu Śląskiego, a przy nim czekał punkt wsparcia. Uzupełniłem obie butelki, sporo wypiłem na miejscu, ponownie złapałem arbuza i poczłapałem dalej. Jeszcze 200 m w pionie. Od czasu gdy byłem tu na poprzedniej pętli wokół Śnieżki zaroiło się od turystów. Pętla została poprowadzona wąskim wejściem od zachodniej strony, zakosami pomiędzy balustradami z łańcuchów. Nie wszyscy znaleźli w sobie zrozumienie dla wariata, który przepychał się środkiem prosząc o miejsce dla siebie.
Niby nic dwa razy… ale znów dotarłem na szczyt Śnieżki. Od innej strony, w dużo większym tłumie, uważając, by nie potrącić nikomu szklanki z Caffe Frappe. Zdecydowanie bardziej zmęczony niż ponad 2 godziny temu. Czas na szczycie: 3:43. Oceniłem sytuację jako wyśmienitą. Matematyka nie szła mi najlepiej, ale policzyłem, że pierwszy zbieg zajął mi plus-minus 40 minut. Biorąc lekki zapas, 45-47 minut miało mi pozwolić dotrzeć na metę w wymarzonym czasie 4 i pół godziny.
Niby nic…, a ponownie zawitałem pod Domem Śląskim i tym razem już siadłem na ławeczce. W strategicznym miejscu, tuż przy baniaku z izotonikiem. Jeden kubek, drugi kubek, trzeci kubek. Napój zimny i z mikroelementami. Cel był jeden – zatrzymać pojawiające się już tu i ówdzie skurcze. Ruch na punkcie był dużo mniejszy, więc wolontariusze mieli czas zająć się każdym. Przemiła dziewczyna wzięła ode mnie buffa, by zmoczyć go wodą (i tak po 10 minutach był suchy na wiór) i zaproponowała napełnienie butelek. Ale przecież nie chciałem się obciążać skoro został mi już tylko zbieg. Złapałem jeszcze arbuza i w drogę.
Nikogo przede mną, nikogo za mną. Wśród turystów trudniej to rozpoznać, ale mogłem być pewny. Tempo znacznie gorsze, czułem to w każdej części ciała, a zegarek tylko potwierdzał. Na pierwszym zbiegu migały kilometry po 4 minuty z drobnymi sekundami. Na drugim – zegarek obwieszczał kolejne po 5, a nawet 6 minut. Na 32 km skurcz lewego uda unieruchomił mnie na dobre. Mina mijanego turysty, mówiła wiele. Jak mi pomóc? Ba! Sam chciałem wiedzieć. Żadne rozciąganie nie wchodziło w grę. Pozostało mi jedynie chwilę poczekać złamanym w pół i powolutku masować nogę. Wody nie miałem już przy sobie prawie wcale, ale to już nie miało znaczenia. Musiałem się odwodnić na podejściu prawie godzinę wcześniej i trzeba było to odpokutować. Nawet pełne kubki izotonika przy Domu Śląskim nie mogły uratować sprawy. Straciłem minutę, a musiałem jeszcze bardziej zwolnić, uważając na każdy ruch. Wydłużenie kroku na łatwiejszych odcinkach powodowało mrowienie, zapowiedź kolejnych skurczy. To już wolałem powoli sunąć do przodu. Wynik 4:30 pożegnałem, ale miałem prawie pewność, że miejsce „w generalce” mam stabilne, choć nie wiadomo które. Ja już nikogo nie wyprzedzę, nikt nie wyprzedzi mnie. Samotność długodystansowca.
Przełamało ją spotkanie z żoną. Dogoniłem Ulę tuż przed wybiegnięciem z Parku Narodowego. Wyruszyła jako zarejestrowany zawodnik na trasę jednej pętli w trybie turystycznym, z kijami i plecakiem. Cmok, krótka wymiana zdań. Uli: „Jest pięknie” vs. moje: ”Ciężko, łapią skurcze” i poleciałem dalej. Droga przez miasto była jeszcze dłuższa niż poprzednio. Niby znałem już każdy zakręt, ale każdy był jakby inny, dłuższy, stromszy. Doszło do tego, że dość późno zorientowałem się, że to już deptak i ostatnia prosta. Poderwałem się do biegu, ale to już nie miało większego znaczenia. Znalazłem jeszcze w sobie siłę na gest zwycięstwa, przebiegając przy kibicujących towarzyszach z drużyny. Na mecie na każdego czekała szarfa do zerwania, która ma stanowić pamiątkę z biegu zamiast medalu. Dziwne, ale spoko, można i tak. Przybijam solidną piątkę z dyrektorem biegu i odbieram gratulacje. 4:34 i kilka sekund (oficjalny czas 4:34:02).
Nogi się pode mną uginały. Mateusz, który czekał na mnie ponad 2 godziny po skończeniu swojej jednej pętli, zaprowadził mnie w cień. Walnąłem się na trawie, wyciągnąłem nogi, ale skurcze przychodziły jeden po drugim. Nieopaczny ruch nogą i kolejny. I kolejny. Musiało to wyglądać przerażająco, jak dosłownie tarzałem się z bólu. Mateusz przyniósł z punktu kolejne kubki z izotonikiem i poleciał do Rossmana po puszkę Oshee Magnez i Magnez Forte w pigułkach. W kilka minut przyjąłem 500% zalecanej dziennej dawki.
Najlepsze orzeźwienie przyniosła jednak informacja od Mateusza, jaką odczytał w namiocie ekipy mierzącej czas. Jestem 6 open! Wow! Na podstawie wyników z zeszłego roku liczyłem, że wymarzone 4:30 da miejsce w pierwszej dziesiątce. A przecież należało wziąć także pod uwagę, że impreza się rozrasta i jest lepiej znana. Impreza urosła dwukrotnie, dystans średni w 2014 roku ukończyło 40 panów, w tym 80. A tu taka niespodzianka: 6 miejsce! Ładne rzeczy!
Co dalej? Wiedziałem, że będę chciał do Karpacza wracać i dojrzewać biegowo razem z tą imprezą. W zeszłym roku jedna pętla była dla mnie największym osiągnięciem w karierze. Tak samo w tym roku, dwie pętle na Śnieżce to najtrudniejsze zadanie z jakim przyszło mi się do tej pory zmierzyć.
Plan jest prosty: trzy lata, trzy kolejne dystanse do zrobienia. Co rok pętla więcej. Dwie trzecie za mną, kropka nad i za rok. Bo nic trzy razy się nie zdarza.
Zdjęcie tytułowe „Śnieżka z zachodu” autorstwa I, Derbeth. Licencja CC BY 2.5 na podstawie Wikimedia Commons.
Zdjęcie nr. 1 własne.
Zdjęcie nr. 2 i 3 Piotr Pęcherz https://plus.google.com/photos/+Piotr-P%C4%99cherz/albums/6168067500502893793
Zdjęcie nr. 5 i 6 Gosia Drewnik
Zdjęcie nr. 4, 7, 8 Foto Fast. FotoFast.eu Serwis Fotografii Sportowej