Usmażony na II BMW Półmaratonie Praskim
Plan na ten bieg był prosty. Dociągnąć do 12 km w tempie 4:10 min\km i podjąć decyzję: szarżować szybciej, czy biec do mety swoje. Ale w tych okolicznościach decyzja mogła być tylko jedna: doczołgać się do mety i przeżyć.
Wiadomo było, że nie będzie łatwo. Upały zapowiadano od dawna, ale po ostatnich trzech miesiącach wakacji i wszystkich kolejnych startach (Ursynów, Rzeźniczek, Śnieżka, Chudy Wawrzyniec) wydawało mi się, że organizm już przywykł do Sahary nad Wisłą. Trening w piątek, gdzie 3 km ze średnim tempem 4:04 min\km weszły „jak w masło” przy bardzo niskim tętnie, również budził nadzieję. Okazało się jednak inaczej. Wysiłek przy biegu w tempie półmaratonu to jednak co innego niż mozolne wspinanie się na Śnieżkę. Nawet jeśli na obu biegach słońce prażyło niemiłosiernie.
Pierwsze kilometry nie zapowiadały jeszcze niczego złego. Bieg po Saskiej Kępie, w dość ciasnej zabudowie, pośród drzew, był nawet przyjemny. Od samego początku stawka biegaczy była luźna, żadnego wyprzedzania czy przepychania się przy zakrętach. Strefy startowe zdały egzamin. Na Gocławiu trasa wiodła już szerokimi ulicami, ale na „własnych śmieciach” czułem się zmotywowany. Wcześniejsze kilometry były oznakowane różnie, od flagi do flagi „łapałem” międzyczasy od 3:54 do 4:20 (Kiedy polskie biegi nauczą się rozstawiać kilometry co równe 1000 metrów?! To nie może być takie trudne!), ale 5 km byłem pewien, że był dobrze zmierzony, skoro stał tam oficjalny pomiar zawodów. Wynik 21:07 pozwalał błyskawicznie policzyć, że względem swojego planu byłem 17 sekund „w plecy”. Niby mało, a jednak dużo.
Wybiegliśmy na Wał Miedzeszyński i po tym jak wciągnąłem żel, popiłem wodą na 6 kilometrze, poczułem pierwszy niepokojący objaw. Dreszcz, który w ułamku sekundy przechodzi przez całe ciało aż po skórę na czubku głowy. Znam to uczucie bardzo dobrze i wiem, co ono oznacza. Zazwyczaj jest to sygnał ostrzegawczy od mojego organizmu, że termoregulacja siada i przechodzi w tryb awaryjny. Co gorsza normalnie zdarza się to na 8 kilometrze „dychy” lub na 18 km półmaratonu. A tu taka niespodzianka, 12 km za wcześnie na takie ekscesy!
Ponad dwa kilometry Wałem na południe wiało w twarz. Ale to w brew pozorom dobry znak, bo po nawrotce czekała mnie ponad 9-cio kilometrowa prosta z wiatrem w plecy. Starałem się, na ile to możliwe, chować za plecami innych i trzymać zakładane 4:10. Udawało się jako-tako do 12 km, ale i tak średnia wychodziła ciągle bliżej 4:13 min/km. Pomimo spięcia du*y i wszystkich innych mięśni jakie miałem, strata do pierwotnego planu wynosiła ciągle 18 sekund.
I tu okazało się, że biega się sercem i głową. Serce ledwo zipało, pompując krew gorącą i gęstą jak smoła. Dosłownie czułem to z każdym uderzeniem pulsującym w skroniach. A głowa się wyłączyła. Dosłownie. Black-out. Bo skoro szanse na życiówkę są bardzo dalekie, bliskie zeru, przeliczanie kolejnych kilometrów, minut, sekund, idzie z takim trudem, to po co się męczyć? Monotonia trasy, ponad 9 km bez ani jednego zakrętu, jedynie lekkie łuki raz w prawo raz w lewo, w połączeniu z upałem zrobiły swoje.
Na autopilocie tempo spadło do 4:20-4:25 i tak biegłem, walcząc już tylko z przemożną chęcią przejścia do marszu. Bo przecież w górach to takie przyjemne: raz się biegnie, raz się idzie, raz pod górę, raz z górki. A tu nic z tego. Jedyna motywacja płynęła z tego, by nie otworzyć sobie tej furtki marszu, bo, tłumaczyłem sobie co każde kilkadziesiąt metrów, jak raz ulegniesz tej pokusie, będziesz jej ulegał zawsze. Za 100 metrów, za 500 metrów. A co gorsza być może na tych jednych zawodach się nie skończy. Co jeśli ta furtka pozostanie otwarta także na maratonie za cztery tygodnie? Jak wtedy sobie wytłumaczę, że na półmaratonie można było, bo przecież ciężko, bo przecież gorąco, a teraz już nie można?
Z tego letargu wyrwał mnie skręt w lewo z Wału w Sokolą. Wreszcie jakaś odmiana krajobrazu! Oraz to, że za moimi plecami zrobiło się jakby gęściej i chwilę później wyprzedziła mnie grupka, już bardzo zdziesiątkowana, biegnąca za balonikiem z wymazanym flamastrem „1:30”. Ale jakoś bardzo się nie zmartwiłem. Już od dawna dopuszczałem taki wariant, że 1:30 także nie uda się wybiegać, i od 16 km przestałem nawet patrzeć na zegarek i cokolwiek szacować. Drugą mocniejszą pobudkę zafundował mi jednak przypadkowy biegacz obok, który musiał prowadzić swojego kolegę lub podopiecznego, i robił to bardzo sugestywnie. Krzyczał, motywował, przypominał o pracy rąk. I odliczał ostatni kilometr z dokładnością do stu metrów. „Jeszcze 800! Jedziemy! Dobrze!” „Zostało 300 metrów! Ciągnij do końca!”. Nie wiem czemu, wiedziałem przecież, że to nie do mnie krzyczy, ale zadziałało. Wypadłem na Targową, minąłem Teatr Powszechny i po ścieżce lekko spadającej w dół wbiegłem do Skaryszaka, gdzie zobaczyłem łuk mety. Nie był to najmocniejszy finisz w moim życiu, tempo ostatnich 1100 m to według zegarka 4:07min\km, ale uznałem, że człapać nie będę. Bez przesady, trzeba się jakoś prezentować przed kibicami na ostatniej prostej.
Najlepszym żartem losu jest to, że pobiegłem II BMW Półmaraton Praski w 1:29:59. Co do sekundy! Gdybym celował w taki wynik, przenigdy by się to nie udało. Półtora roku temu, na IX Półmaratonie Warszawskim dużo bym za niego dał. Teraz, to wynik o ponad minutę gorszy od życiówki, więc bez większego znaczenia.
O tym, jak przegrzany byłem, niech świadczy fakt, że po powrocie do domu 20 minut stałem pod prysznicem z zimną wodą. A po przebudzeniu z 2 godzinnej drzemki i po krzątaniu się po domu przez chwilę, musiałem tą procedurę powtórzyć. Termostat wysiadł kompletnie.
Ale żeby nie było, wcale nie żałuję tego startu. Na własnej skórze poznałem kolejną biegową imprezę w Warszawie (organizacyjnie na piątkę z plusem!). Przekonałem się, że bieganie po asfalcie jest ciągle w moim zasięgu, nawet jeśli nie jest chwilowo najwyższym priorytetem w moim treningu. I utwierdziłem się w przekonaniu, że nie znoszę upałów! To lato musi się już skończyć! Wiem, że za cztery miesiące zmienię zdanie, ale tęsknię do październikowej szarugi i siąpiącego deszczu przy +5 stopniach Celsjusza. A na razie pozostaje obserwować prognozy pogody i liczyć, że passa tego lata się wyczerpała i pozwoli żyć na Festiwalu Biegowym w Krynicy. Bo start koronny tego sezonu, 64 km Biegu 7 Dolin już za dwa tygodnie!
PS. Nie wszystkim biegło się tak źle. Koledzy z obozybiegowe.pl Marcin i Bartek wykręcili fantastyczne czasy, które również z moim wkładem, dały niesamowite pierwsze miejsce w klasyfikacji drużynowej!