Szaleństwo, które się opłaciło – 12. Półmaraton Warszawski

Jeszcze nigdy do żadnego startu nie podszedłem w ten sposób. Jeśli czytaliście choć jeden z wcześniejszych wpisów na tym blogu, opisujący dowolny mój start, czy to w górach, czy na asfalcie, wiecie, że należę do tych, co lubią mieć wszystko zaplanowane, policzone, pod pełną kontrolą. Wiem na podstawie treningów, na jaki wynik na danym dystansie mnie stać i pod to ustawiam taktykę biegu.

12. Półmaraton Warszawski był inny. Nieoczekiwaną życiówkę w półmaratonie zrobiłem trzy tygodnie wcześniej (czyt. Życiówka z zaskoczenia – 37 Półmaraton Wiązowski). Co więcej, pomiędzy jednym a drugim półmaratonem tydzień – zamiast na ostrym trenowaniu – spędziłem na nartach. Po okolicznych górkach udało się niby dwa razy pobiegać po 10 km, zrobić kilkaset metrów przewyższeń, ale co to za przygotowanie do półmaratonu. A mimo to, zdecydowałem się na nową taktykę na zawody. Roboczo nazwałem ją „Wóz albo przewóz”. Skoro życiówka już zrobiona w tym sezonie, to najwyżej będzie bolało i dostanę lekcję od życia. A może się uda?

Pogoda do biegania była idealna, taka jak lubię. Zimno, pochmurno, trochę wiało, fakt, ale bez przesady (przy biegu na 12 tysięcy ludzi ma to mniejsze znaczenie, bo zazwyczaj jest z kim biec i za kim się chować). Tym bardziej utwierdziło mnie to w przekonaniu, że bieg na wynik 1:25 (prawie półtorej minuty lepiej niż 3 tygodnie temu!) to świetny pomysł. Taktyka rysowała się następująco: od samego początku mocno do przodu, wykorzystując wiatr w plecy, zbieg na Belwederskiej, trzymać tempo do Mostu Gdańskiego, jak najmniej stracić na podbiegu i bronić wyniku do samej mety.

Świetnym pomysłem Piotrka (gratulacje za fantastyczne 01:23:34!) było ustawienie się przed tłumkiem biegaczy wokół pacemaker’ów 1:25. W sumie to samo tak wyszło, bo gdy odstaliśmy w kolejce do ToiToiów i przeskakiwaliśmy przez barierki do strefy startowej (mocny flashback z zeszłego roku) z głośników już leciał „Sen o Warszawie”, tradycyjna piosenka odgrywana tuż przed startem biegów Fundacji Maraton Warszawski. I akurat wskoczyliśmy w wolną przestrzeń pomiędzy elitą i „zającem” 1:20 a „zającem” 1:25.

Dzięki temu już pierwsze metry i kilometry poszły bardzo sprawnie, płynnie i bez szarpania tempa. Piotrka plecy odpuściłem już po minucie, góra dwóch, ale tempo 4:00 min/km ustabilizowało się na tempomacie bardzo łatwo. Czwarty kilometr minąłem po 16 minutach i 6 sekundach. 2 sekundy szybciej niż tempo na 1:25:00. Na piątym kilometrze był spodziewany zbieg ul. Belwederską i całą swoją uwagę skupiłem na tym, by biec lekko, krótkim krokiem, przesuwając ciężar ciała do przodu. Wszystko po to, by jak najwięcej skorzystać i jak najmniej dać popalić mięśniom czworogłowym.

Oficjalny pomiar czasu na 5 km, tuż przed wbiegnięciem do Łazienek, pokazuje 19:41. (Nawiasem mówiąc, to dokładnie co do sekundy życiówka na 5 km sprzed prawie 3 lat. Jak ja się wtedy jarałem złamaniem 20-tu minut!) Do końca nie wiem, jak to się stało, ale oficjalne czasy rozjechały się z moim zegarkiem o prawie 10 sek. Na swoim odnotowałem 19:51. W każdym razie na zbiegu wyrobiłem zapas 20 sekund do planu i należało tego przypilnować. Tym trudniej, że najbliższy odcinek zapowiadał się wąski i kręty. Tymczasowe parkany ogradzały alejki parkowe Łazienek tak, że maksymalnie dwóch-trzech biegaczy mogło sunąć koło siebie. Liczne zakręty, gdzie każdy oczywiście chciał biec jak najbliżej wewnętrznej, tylko potęgowały szarpanie tempa. W tym momencie jeszcze bardziej doceniłem pomysł biegnięcia przed zającem, a nie w tłumie jaki z pewnością wokół niego panował. Na Agrykoli na wysokości Pałacu na Wodzie był pierwszy punkt z wodą, który wykorzystałem do wsunięcia pierwszego z dwóch żeli, co parę sekund kosztowało, ale tempo nadal było w okolicach 4:00.

Im bliżej było 10-tego km, tym oznaki zmęczenia zaczęły się nasilać. Gdzieś na 9 km, bardziej dla efektu psychologicznego, że „będzie lżej”, wyrzuciłem starego buffa z szyi i rękawki z poprzedniej edycji półmaratonu. Chłód poranka rozwiał się już na dobre. Dodatkowe grzanie nie było zupełnie potrzebne. Dziesiąty kilometr zamknąłem w 39:48 (podczas biegu na zegarku odczytałem 39:51, ciągle średnia poniżej 4:00 min/km!). To raptem 15 sekund więcej niż aktualna (z kwietnia zeszłego roku) życiówka na tym dystansie. A do przebiegnięcia miałem jeszcze ponad drugie tyle. Czy potrzeba jeszcze jakiegoś dowodu, że to straceńcza taktyka „głową w dół”?

Tuż przed mostem Świętokrzyskim usłyszałem za sobą głośny tupot. To mogło oznaczać tylko jedno, nawet nie musiałem się za siebie oglądać. Dogonił mnie pociąg ciągnięty przez gościa (a właściwie dwóch gości) z chorągiewką „1:25” przyczepioną do pleców. Jeszcze chwilę walczyłem, ale po kilkuset metrach byli już przede mną i stopniowo, bardzo powoli się oddalali. Odrobinę odpuściłem przed punktem odżywczym na 12 km. Chciałem popić drugi żel i nie walczyć z innymi o kubek wody. Przez całą Pragę, aż do Namysłowskiej, starałem się utrzymywać podobny dystans do grupy i widocznych nad ich głowami flag. Ale utrzymanie tempa na granicy 4 min/km przychodziło z wielkim trudem. Na 15 km według oficjalnego pomiaru do Pawła Olszewskiego, który prowadził tę grupę z żelazną konsekwencją i tempem rysowanym od linijki, traciłem 6 sekund. Mrugnięcie okiem. Przy okazji zanotowałem nową życiówkę na 15 km (1:00:03), ale to drobiazg, bo tego dystansu, dostępnego chyba tylko na Chomiczówce w styczniu każdego roku, nie biegałem od dwóch lat.

Ostatnia, największa ćwiartka tego półmaratonu, to już była walka o utrzymanie resztek przewagi nad wynikiem 1:25. Mimo że jeszcze było płasko, 16-ty kilometr obroniłem, 4:00, ale 17 i 18-ty wyszły już nawet bliżej 4:05-06. I tak na palącej się już rezerwie, z nogami jak kłody, dotarłem pod podbieg. Spojrzałem przed siebie na wiadukt nad Rondem Starzyńskiego i w pierwszej chwili nawet nie wydał się taki straszny. Na oko chorągiewki były w jego połowie, a ciągle świetnie je widziałem. Nie ma porównania do Agrykoli, 20 m w pionie, prawie 500 m długości, jaką katowaliśmy całą zimę, nawet 16 razy na jednym treningu. Czego jednak nie pamiętałem, to że po pokonaniu wiaduktu następował malutki zbieg, po którym czekał kolejny podbieg już na poziom mostu. W sumie cały ten koszmarny kilometr zajął 4 minuty i 15 sekund.

A to jeszcze wcale nie był koniec. Chwila oddechu i po skręcie w Międzyparkową znów było pod górę. Wystarczająco stromo, by zamiast przyspieszyć, ostatkami sił walczyć o utrzymanie chociaż tego 4:15. Po prawej czekał zignorowany chyba przez wszystkich przede mną i wokół mnie punkt odżywczy (Dwa kilometry przed metą? To można najwyżej kolki dostać). Choć podbieg zajął więcej niż bym sobie życzył, po wyjściu na prostą Bonifraterskiej, wprost do mety, należało przyspieszyć. Siłą woli starałem się wrócić do tempa 4:00, ale było to bardzo trudne. Dodatkowym wyzwaniem okazała się kostka brukowa na pl. Krasińskich. Nogi zmasakrowane 19-toma kilometrami szaleńczego biegu, ostatnimi trzema krótkimi, ale istotnymi podbiegami, po prostu się ugięły. Zmusiłem je do zmiany techniki, biegu bardziej na śródstopiu, ale chyba wyszło to jeszcze bardziej pokracznie.

Dopiero ma gładkim asfalcie Miodowej mogłem przystąpić do czegoś, co z pewnym przymrużeniem oka można by nazwać wydłużonym finiszem. Baloniki 1:25 majaczyły jeszcze w oddali (na 20 km strata ponad 30 sek), ale szanse na ich dogonienie już dawno pogrzebałem na wcześniejszych kilometrach z podbiegami. Meta pojawiła się po skręcie w Senatorską i była już bardzo blisko, pewnie z 200 metrów. Szpaler barierek, tłum kibiców… duża szkoda, że ten ostatni tak przyjemny odcinek był tak krótki. W zeszłym roku brama mety widoczna przez ostatnie prawie dwa kilometry bardzo pomagała w mocnym finiszu.

Na metę wpadłem po 1:25:21, jak wyczytałem z SMS-a po odbiorze depozytu. Na swoim zegarku zmierzyłem końcówkę 35 sekund i z takiego wyniku również byłem bardzo zadowolony. Z medalem na szyi udzieliłem jeszcze kilku słów do kamery TVN24 (Ktoś widział? Pewnie nie, bo gadałem trzy po trzy) i po znalezieniu Piotrka, pogadaniu z paroma znajomymi ległem na chodniku przy pl. Piłsudskiego. Słońce przyjemnie grzało kości, popijałem wodę, jadłem banana i miałem czas pomyśleć, co tak właściwie się stało.

Poprawa o minutę w trzy tygodnie, z czego jeden spędziłem na nartach, to cud. Dosłownie. Zwycięstwo głowy nad ciałem. Przebiegłem najlepsze zawody w swoim życiu, mimo że tak szaleńcza taktyka nigdy nie była moją bajką. Zazwyczaj o półmaratonie myślę dzieląc go na trzy części. Zwykłem sobie powtarzać, że pierwsze 7 km biegnie się nogami, bo jeszcze same niosą, środkowe 7 km głową, bo warto się przypilnować co do tempa, techniki, a ostatnie 7 km biegnie się sercem: miłością do rywalizacji i poprawiania swoich wyników. Całe zasoby motywacji trzeba rzucić na szalę. Tym razem półmaraton chciałem podzielić na 4 części. Pierwsze trzy jak wcześniej, po 5 km każdy, a ostatnie 6 km planowałem przebiec „zębami”. Zaciśniętymi zębami. Muszę jeszcze nad tym popracować, ale wydaje się, że to się może sprawdzać 🙂 Między 16-tym a 19-tym kilometrem straciłem do planu 30-sekund, ale do pewnego stopnia to także był plan. Przecież stając na starcie i obierając tempo 4:00 jako początkowe, godziłem się z tym, że równie dobrze mnie poskłada zupełnie i dobiegnę do mety w 1:30. 30 sekund straty to naprawdę mały wymiar kary za to szalone tempo w pierwszej połowie biegu.

Nie wiem, czy taka straceńcza strategia to dobra taktyka na zbliżający się maraton, raczej nie, ale na dyszki i półmaraton wydaje się całkiem niezła. Wymaga większego zaangażowania, większego skupienia i motywacji, ale przecież po to się biega i po to startuje. Więc do zobaczenia na kolejnej linii startu.