Radosna strona biegania
To będzie wpis inny niż wszystkie. Bo choć blog jest mój osobisty i przy okazji chciałbym opisać dwa moje niedawne biegi, to nie ja będę bohaterem tekstu. Tylko kto?
Moja Ula. Oba te starty były również jej udziałem i to jej doświadczenie jest w tym momencie ważniejsze niż moje. Moja jest radość i przyjemność ze wspólnego przeżywania pasji (o ile Ula zgodzi się, by nazywać już bieganie „pasją” ;D ) oraz doświadczenie, jakie z tego wyciągam. Oglądanie początków i pomaganie w przygotowaniach osobie tak bliskiej to zupełnie inna bajka niż własne trenowanie i starty. Ale po kolei. Cofnijmy się pamięcią kilka tygodni wstecz.
Początki
Jest 17 kwietnia. Ula wychodzi na pierwszy biegowy trening. Nie pierwszy w życiu, ale pierwszy w tym cyklu i pierwszy po sporej przerwie.
Ula lubi przypominać, że to ona mnie wyciągnęła wiele lat temu na pierwszy trening biegowy. Było to gdzieś w pierwszej połowie 2010 roku. I miało być odtrutką na moje gnuśnienie w domu, już wówczas wspólnym. Mnie bieganie łapało stopniowo. Dzięki temu, że dość szybko jako technokrata wyposażyłem się w Garmina 305 wiem, że w 2011 roku przebiegłem ,,całe’’ 153 km – tyle robię teraz w słabszy miesiąc. Dopiero 2012 rok przyniósł pierwsze starty i coś, co mogę się ośmielić nazwać „trenowaniem”. Ulę złapało jakby mniej. Mógłbym grzebać w jej historii w RunKeeper (tu zawsze mieliśmy w domu wojnę, ja po stronie Endomondo, Ula po stronie RunKeeper’a), ale nie o to przecież chodzi. Uli przygoda z bieganiem przebiega burzliwie w kilku krótkich epizodach, im bardziej energicznych, tym krótszych. No nie jej bajka. Już się nawet z tym pogodziłem i przestałem się przejmować. Bardzo się cieszę, bo znalazła sobie Flamenco, w którym się spełnia równie dobrze, jak ja w bieganiu.
Wracając jednak do 17 kwietnia. Ula obecny rozdział biegowy zaczyna, mając już biegowe buty i kilkadziesiąt przebiegniętych kilometrów, ale tym razem chce do sprawy podejść systematycznie. Prosi o plan na najbliższe tygodnie. Celem jest dojście do 30 minut ciągłego biegu. Pierwszy trening: 6 razy 30 sekund biegu z przerwą 4 min 30 sek w marszu. Razem z marszem przed i po treningu zasadniczym oznacza to pokonanie pętli na osiedlu długości 5 km w ponad 45 minut. Plan rozpisany na 6 tygodni zakładał utrzymanie 30 minut zasadniczej części treningu i zwiększanie z każdym tygodniem części biegowej kosztem części marszu. Aż ostatecznie z marszu będzie można zrezygnować i biec 30 minut ciurkiem. Tak mówiła teoria, którą podpatrzyłem (i lekko zmodyfikowałem) na bieganie.pl w dziale z planami dla początkujących.
A skoro jest plan, to musi też być cel. Tu musiałem się uciec do lekkiego podstępu, a nawet emocjonalnego szantażu. Okazja trafiła się wielka, bo w moje okrągłe 30 urodziny, 13 czerwca, organizowany był w Warszawie Bieg Ursynowa. Dystans idealny: 5km. Biegłem już w tej imprezie dwa razy i zawsze było gorąco i ciężko, ale organizacyjnie wszystko na medal. No więc jak to? Nie uczci żona tak pięknego jubileuszu męża w sposób dla niego najwłaściwszy? Udało się! Pakiety kupione, można trenować!
Pierwsze treningi okazały się wymagające. Do Ursynowa było więcej jak 6 tygodni, ponad 8, a i tak nie udało się dojść do 30 minut ciągłego biegu. Być może dlatego, że bieg, który Ula realizowała był zdecydowanie szybszy niż zalecane dla wszystkich na początku „tempo konwersacyjne”. Gdy miałem okazję towarzyszyć Uli w treningach podczas biegu była wstanie wydusić tylko z siebie „ccciężkoo!” i tyle z naszych rozmów. Co ważne jednak, każdy trening był skrupulatnie odhaczany i za każdym razem kolejne 5 km było logowane na Endo. I prawie za każdym razem czas „na piątkę” udawało się poprawiać. Mimo to plan był kilkukrotnie przedłużany i modyfikowany. Starałem się jak najlepiej wsłuchiwać w Uli opinie i uwagi o zmęczeniu. Razem negocjowaliśmy jaki układ bieg/marsz zastosować w nadchodzącym tygodniu. Razem też emocjonowaliśmy się pucharkami przyznawanymi przez aplikację. Pamiętam nawet jak pewnego dnia, po 6 tygodniach biegania, nastąpił przełom i wyniki z 43-42 minut spadły do 38 i niżej. I tak już zostały, nawet gdy trafiał się „słabszy dzień”.
Na Ursynów ustaliliśmy jednak taktykę 8/1. Minuta marszu po każdych 8 minutach biegu. To był Uli ówczesny poziom i chciałem, żeby czuła się pewnie z tym planem stojąc i czekając na start na alei KEN.
Bieg Ursynowa
13 czerwca zapowiadał się upalny i faktycznie tak było. Aleja KEN to jedna wielka patelnia bez grama cienia na całej trasie. Zawsze tak tu było, a nowa, prostsza trasa jest pod tym względem jeszcze gorsza. Dlatego ograniczyłem rozgrzewkę, którą odbyliśmy razem z Ulą ze znajomymi z drużyny, do absolutnego minimum i idziemy na start. Ja do swojej strefy startowej, Ula do swojej. Ścisk. Baloniki były ustawione co minutę. Wyobrażacie sobie co za luksus? Na każdy z wyników od 17 do 30 minut jest ktoś, kto ma ci w tym pomóc!
Pozwólcie, że najpierw napiszę o swoim biegu. 5 km, szybko zleciało, dużo do opowiadania nie ma. Razem z Piotrkiem stajemy przed balonikiem 19:00 licząc na wynik 18:59. Tłum jest solidny, ulica niezbyt szeroka, więc to rozsądne rozwiązanie. Zwłaszcza że po 600 metrach od startu jest nawrót o 180 stopni. Naprawdę się zastanawiam, kto uznał trasę z dwoma ostrymi nawrotkami za szybszą od wcześniejszej z czterema zakrętami o 90 stopni. Udało się jakoś nie pozabijać i dobiec do nadmuchiwanego łuku oznaczającego pierwszy kilometr. Kontrola tempa żadna. Czas okrążenia pokazuje 3:39. Ale to dlatego, że maty pomiarowe na starcie były tak poukładane, że nie wiadomo było, która się liczy. Więc na wszelki wypadek wcisnąłem „LAP” drugi raz 9 sekund po starcie stopera na pierwszej macie. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że z otwartym pytaniem, czy do wyniku końcowego te 9 sekund dodać czy odjąć biegłem aż do mety.
Z tego też pewnie powodu, ale też i gorąca takiego, że mózg się gotował, przestałem kontrolować tempo i patrzeć na zegarek. Biegło się bardzo źle i nie chciałem nawet zgadywać, czy to zmęczenie po Rzeźniczku tydzień wcześniej, czy ten upał. Kilka razy spojrzałem się na pomiar tętna, by się przekonać, że nie umieram, a wręcz przeciwnie. Czuję się znacznie gorzej niż wskazuje na to serducho. Prawie 2km, a nie przebiłem jeszcze magicznej granicy 180 uderzeń.
Kontrola tempa żadna. Nie pamiętam już kiedy, ale daliśmy się z Piotrkiem wyprzedzić zającowi na 19 minut, ale już uciec mu nie pozwoliliśmy. Starałem się biec tak, by mieć sznurek balonika prawie w zasięgu ręki. Dopiero kolejna wielka brama na 4 km zachęciła mnie, by sprawdzić czas i nie spodobało mi się, co zobaczyłem. 11:41. Żeby osiągnąć założony wynik, musiałbym ostatni kilometr polecieć po 3:19. Nawet zakładając bardziej optymistyczny, ale mniej prawdopodobny, scenariusz, że tych 9 sekund się nie liczy, 3:28 też nie było w zasięgu. Ostatecznie kilometr numer pięć wyszedł w czasie 3:40 i z wynikiem 19:11 zameldowaliśmy się razem z Piotrkiem na mecie.
A i tak wyprzedziliśmy balonik na 19 minut zaraz za bramą na czwartym kilometrze. A ten, co miał być na mecie 11 sekund przed nami, był prawie 20 sekund później. Temat zająców na polskich biegach masowych zasługuje chyba na osobny wpis i analizę. Już drugi raz nacinam się na spapraną robotę w tym zakresie. Poprzednio na Biegu Niepodległości wbiegłem na metę z wynikiem 40:41 też wyprzedzając zająca na 40 minut. Czy oni nie wiedzą co robią? Czy może porywają się na zadanie, które ich przerasta? Bo ja rozumiem, że jak ktoś chce wziąć na siebie odpowiedzialność za innych i pobiec 5 km w 19 minut, to jest to w jego zasięgu i każdego dnia przed śniadaniem staje i to biegnie. Czy może się mylę? Najśmieszniejsze jest w tym to, że wyprzedzając balonik po 4 km zadałem pytanie, czy biegnie dobrze i dostałem w odpowiedzi ciche „lekko do tyłu”. Lekko? 30 sekund na 5 km, gdy zające są rozstawieni co minutę?! To tak jakby na maratonie przestrzelić się o ponad cztery! „No wiem, że miałem tu być na 3:29:59, ale przecież 3:34 to też niezły wynik, prawda?”. Żeby było jeszcze tragiczniej sprawdziliśmy z Piotrkiem w wynikach rezultaty baloników na inne czasy i było bardzo źle. Ci na 18 minut i 20 minut też się przestrzelili.
Podsumowując już szybko start, 19:11 jest sprawiedliwym wynikiem. Kilka stopni mniej, trochę oleju w głowie więcej, by biec samemu, a nie zdawać się na innych, i celowane 18:59 by weszło. Spoko, wejdzie innym razem. Ja przede wszystkim się cieszę, że rok do roku udało się poprawić o równe 30 sekund i to bez przygotowań pod ten start i pod ten dystans. Przecież ja teraz biegam po górach! Mnie cieszy po prostu fakt, że trenując pod zupełnie co innego nie muszę tracić kontaktu z asfaltem i mogę nadal się ścigać z samym sobą na poziomie, który mnie „urządza”.
Za metą łapię szybko dwie butelki z wodą, pakujemy się z Piotrkiem pod „prysznic” urządzony przez strażaków z węża gaśniczego i lecę na trasę wypatrywać Uli. Chwilkę to trwa i jest! Biegnie lekko jak zawsze, na paluszkach. Taki ma styl. Policzki jednak czerwone. Butelkę, którą dostaje ode mnie w większej części wylewa sobie prosto w twarz i biegnie dalej. Przed nią ostatnie 200m, więc głośno krzyczę, by leciała już na maksa. Patrzę na zegarek, próbując wydedukować, jaki będzie wynik, ale to trudne, bo nie mam pojęcia ile czasu zajęło zanim przyszła Uli kolej na przekroczenie linii startu. Spotykamy się za metą pod urzędem dzielnicy i widzę, że jest dobrze. Ula uśmiechnięta choć czerwona i widać że mocno zmęczona. Ostateczny wynik to 33:52 i oboje możemy być zadowoleni. Warunki były bezwzględne i jestem pewien, że Ula bardziej to odczuła. Najważniejsze z pierwszego startu są wnioski. Po pierwsze, da się to przeżyć. A trzeba przyznać, że Ursynów to dla osoby początkującej trudny start: gorąco, tłoczno, trasa nudna jak flaki z olejem. Po drugie, i mam nadzieję, że nie jest to tylko moje stanowisko, ale też nowe doświadczenie Uli, że warto raz na jakiś czas wystartować i zmierzyć się z dystansem. Bo trening to trening, a zawody wyzwalają pokłady sił, których się nie spodziewamy. Po trzecie, przekorne słowa Uli: „Będę biegaczem górskim”. To pozornie paradoksalny wniosek po biegu miejskim, ale dla mnie zrozumiały. Ula pokochała chodzenie po górach i biegi krótkie też by jej się podobały, nawet gdyby miała je pokonywać w czasie dwukrotnie większym jak zwycięzca. Ale do tego potrzebna jest siła i wytrzymałość, którą na razie trzeba budować na pięciokilometrowej pętli pod blokiem.
Color Run
Tu jednak opowieść się nie kończy. Dwa tygodnie po Biegu Ursynowa miał miejsce w Warszawie Color Run. Bieg, o którym niewiele wiedziałem i pewnie sam bym się nim nie zainteresował. Ula jednak znała ideę tej imprezy z lektury „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej, którą dostała ode mnie na początek przygody z bieganiem. Swoją drogą podejście do biegania Beaty jest bliskie Uli sercu. Radość, przyjemność, zero rywalizacji i walki o wyniki. Przeczytam sam, to napiszę, co tam znalazłem i co o tym sądzę.
Idea Color Run jest prosta. „Najszczęśliwsze 5 kilometrów na świecie”. Bieg dla wszystkich, ale bez pomiaru czasu, z nastawieniem tylko na zabawę. Radość przynosi kolor rozsypywany przez uczestników i wolontariuszy na trasie w postaci proszku. Kończy się więc ów bieg od stóp do głów w kolorach tęczy. Obrazu szaleństwa dopełniają kolorowe frotki jak z wideoklipu z końca lat ’80.
Dobra zabawa zaczyna się już przed startem. Sporo osób nie wytrzymuje i woreczki w proszkiem otwiera czekając na swoją kolej. A jest co czekać. Nam dotarcie na linię startu zajmuje 50 minut. I nie jesteśmy ostatni. Zawodnicy są puszczani co 5 min małymi grupkami. Biorąc pod uwagę, że nie ma oczywiście stref startowych, trasa jest wąska i pełna dzieci oraz wózków to dobry pomysł.
Założenie na bieg dla Uli było proste. Zmniejszamy tempo z Ursynowa, ale biegniemy ciągiem. Żadnego przechodzenia do marszu. I choć nie wiązało się to z żadnym planowanym wynikiem, było pewnym wyzwaniem sportowym. I nawet nam się za to dostało. Generalnie atmosfera biegu była bardzo luźna, wokół wszyscy truchtają po 6-7min/km, sporo osób maszeruje. Gdy trasa stała się bardzo wąska przy płocie stadionu (cały bieg to lawirowanie po błoniach Stadionu Narodowego i okolicach), nie chcąc przechodzić do marszu, zacząłem krzyczeć zgodnie ze zwyczajem z biegów masowych „lewa wolna”. Reakcja była natychmiastowa i bardzo cięta: „Szybciej, szybciej, zrobisz życiówkę!”.
I życiówka padła. Na metę wpadamy po 31 minutach i 22 sekundach. Szkopuł tylko w tym, że trasa w najlepszym wypadku miała 4,5 km. Ja wiem, że to bieg bez atestu, dobra zabawa i tak dalej. Ale jeśli nazywamy bieg „#happiest5k” to czemu jest to „happiest4,5k”?
Po biegu, cali w tęczowym kolorze wybieramy się jeszcze na piwo z Martą i Maćkiem. To całkiem komiczne, że impreza jednak o sportowych charakterze sąsiadowała przy Narodowym z Festiwalem Piwa. Trasa wręcz przebiegała przez środek ogródka tej imprezy, gdzie ludzie na leżakach smakowali złotego z pianką.
Wnioski z biegu? Tym razem bardziej dla mnie. Że można się dobrze bawić, biegnąć w tempie 7min/km i że atmosfera radości jest bardzo zaraźliwa, jeśli tylko jej na to pozwolić. Naprawdę fajne w bieganiu jest to, że możemy sobie z Ulą nawzajem pokazywać nowe rzeczy. Beze mnie Ula nigdy przenigdy by się nie zapisała na Ursynów, bez Uli ja nie trafiłbym na Color Run.
Dalsze plany? Oczywiście są! Po Ursynowie uzgodniliśmy z Ulą nowe podejście do treningów: spokojniej i dłużej. Cel? Była piątka, czas na dziesiątkę. Nie uwierzycie pewnie, bo sam nie wierzę, ale natychmiast zapisałem Ulę na dwa kolejne biegi, by wieńczyły rozpisany na wiele tygodni plan. „Startem docelowym” będzie Biegnij Warszawo 2015. Sam od tej imprezy zaczynałem, ostatnią edycję odpuściłem, ale może czas wrócić. Zapisani. W międzyczasie jednak Ula podbiegnie jeszcze „Życiową dychę” w ramach Festiwalu w Krynicy. Ja polecę 66 po górach, Ula dychę po asfalcie. Nudno nie będzie. Stay tuned, jak mawiają potomkowie Szekspira.