Relacja z Biegu 7 Dolin 64 km

Chciałeś się cwaniaku dowiedzieć, jak to jest za granicą maratonu? Proszę bardzo.

47 kilometr średniego wariantu Biegu 7 Dolin (64 km). Szutrowa droga przez las nie miała końca. Wiła się to w prawo to w lewo, więc dosłownie końca, czyli Bacówki nad Wierchomlą, nie było widać. Nachylenie w sumie takie sobie. Na 5 kilometrach 300 metrów w pionie. Nogi już ciężkie, ale głowie jakoś udało się przeliczyć, że to raptem 10 podbiegów i nachylenie to jakieś półtora razy tyle co na Agrykoli (Jedyna górka w Warszawie, na której trenują dosłownie wszyscy). Zamiast 20 metrów (plus minus tyle ma Agrykola), 30 na każde pół kilometra. I okazuje się, że jest to najgorsze z możliwych nachyleń. Iść jakby wstyd i szkoda uciekającego czasu, a biec jest cholernie trudno. Nawet gdy był to „świński trucht” w okolicy 6:30 min\km. Niby nic konkretnego nie bolało, dzięki Bogu, ale nogi ciężkie jak z ołowiu. Tętno niby spokojne, pierwszy zakres, a każdy głębszy oddech zatykał płuca. Pokonywanie tego szutru zamieniło się w koszmarne negocjacje z samym sobą, których nie sposób było wygrać. Bo jak przekonać samego siebie do biegu, skoro za chwilę przekonujesz samego siebie, że już dość i czas na marsz?

Ostatecznie szukałem kompromisu i starałem się demokratycznie, po równo obdzielić obie racje. Za pomocą punktów orientacyjnych, drzew, kanałów odprowadzających deszczówkę, wyznaczałem sobie miejsca przejścia do truchtu i powrotu do marszu. Im dalej „w las” tym te zmiany częstsze. Ale do końca starałem się pilnować, by czasowo było w miarę po równo. 20 sekund trucht, 20 sekund bieg. Ostatecznie kilometry szutrowej drogi zegarek odmierzył po 7,5 – 8 minut.

Najlepsze w tym wszystkim, że doskonale wiedziałem, że jeszcze 5 godzin temu taki podbieg zrobiłbym w tempie znacząco poniżej 6 min\km. Jeszcze trzy godziny temu utrzymałbym trucht w trybie zombi przez cały ten odcinek 5 km i średnia nie przekroczyłaby 6:30. Ale to była 6 godzina biegu, 47 km w nogach, dobrze ponad 2 tysiące metrów podejść.

12014954_10153570285914820_2438709955294170052_o

Drużyna obozybiegowe.pl na starcie dystansu 64km. Piotrek towarzyszył mi pierwsze 30 km do Piwnicznej i ukończył bieg chwilę po mnie z bardzo dobrym wynikiem.

Wcześniejsze kilometry to też nie była bułka z masłem, kandyzowane wiśnie i same przyjemności. Od samego startu z Rytra o 8 rano „na dzień dobry” do zdobycia był najwyższy punkt trasy, Radziejowa, 1262 m n.p.m. Po drodze jeszcze punkt odżywczy na Przehybie na 9 km i od 14 km wydawało się, że najtrudniejsze za mną. Nawet nie bolało. Starałem się nie rwać tempa, ale też nie zamulać. Na Przehybie była mata pomiarowa, którą zamiast po 1:23 przekroczyłem w 1:17. 6 minut zapasu do ambitniejszego planu, który sobie rozpisałem w dwóch wariantach, finisz w 8:15 i 8:30.

Zbieg do Obidzy to było istne szaleństwo. Luźne kamienie, wąsko, ciągłe wyprzedzanie. Nauczka na przyszłość: wiązanie butów dobre na górki w Falenicy jest zdecydowanie za słabe na porządne góry. Non-stop dobijałem palcami w czubki butów. Żeby skończyć z wszystkimi paznokciami na mecie konieczne było zaciągnięcie mocniej sznurówek. Zbieg do Piwnicznej po dziurawych betonowych płytach był trudny, ale specjalnie się hamowałem. To ciągle była mniej jak połowa trasy, a po forsownym zbiegu bardzo trudno jest ruszyć dalej pod górę.

Tym bardziej, że na dole, na 30 kilometrze w Piwnicznej, był jeszcze punkt odżywczy z przepakiem. Wolontariusz błyskawicznie wręczył mi mój worek oddany dzień wcześniej do depozytu. Wrzuciłem do środka wiatrówkę (robiło się gorąco i prognozy mówiące o przelotnych deszczach okazały się mocno przesadzone), śmieci ze zjedzonych wcześniej żeli (Ludzie! Zabierajcie swoje śmieci ze szlaków! Jeśli targałeś żel na plecach przez kilkadziesiąt kilometrów, to dasz radę zanieść opakowanie po żelu do najbliższego punktu odżywczego!), upchnąłem do plecaka nowe żele i odżywki, uzupełniłem napoje i pognałem dalej. Zaaferowany, by przepak poszedł jak najsprawniej nie skontrolowałem do końca czasu. Szacowałem, że do planu „8:15” mam około 12-13 minut przewagi. Wizja ataku na „8:00” zarysowała się w mojej głowie, ale trzeba było uważać. Próba policzenia, że przede mną jeszcze 34 kilometry wywołała zgrzyt. Za sobą miałem solidne długie wybieganie, po którym bym padł i nie zrobił nic więcej przez cały weekend, a przed sobą dobrze ponad drugie tyle. Pomyślałem, już może lepiej tego nie przeliczać i po prostu cisnąć do przodu.

Ze strefy serwisowej wybiegłem idealnie z Malwiną, bardzo charakterystyczną zawodniczką biegnącą w krótkiej kolorowej góralskiej spódnicy założonej na sportowe leginsy. Taki folklor. Od Weroniki, drużynowej specjalistki od kobiet startujących w biegach górskich, wiedziałem, że Malwa Jachowicz z Wrocławia jest bardzo mocna i postanowiłem się jej trzymać. Nie zawsze się to udawało, ale na nawet lekkich zbiegach byłem szybszy, więc miałem później zapas na podejściach, gdzie mnie dochodziła. Plan udało się realizować skrupulatnie przez ponad 10 kilometrów tak, że na kolejny punkt pod hotelem Wierchomla wpadłem pół minuty wcześniej. I 14 minut przed planem na „8:15”. Ostatnie dwa kilometry po asfalcie dały czas, by spokojnie policzyć, ile tego zapasu jest. Łatwiej jest patrzeć w zegarek i rozpiskę trasy, gdy nie trzeba tak uważać pod nogi. Gdzieś w środku asfaltu minął mnie jak Pendolino pociąg trzech biegaczy prowadzących w biegu na 34 km. Ruszyli z Piwnicznej ponad pół godziny później i po 10 km już mnie wyprzedzili jakbym stał w miejscu. Od tego momentu stale rosła liczba osób biegnących koło mnie z fioletowymi numerami, oznaczający najkrótszy dystans.

Punkt w Wierchomli obsłużyłem bardzo szybko, w czym pomogła wolontariusza napełniająca moje butelki, gdy ja pochłaniałem kolejne połówki pomarańczki. Bo zacząć się miał największy koszmar tej trasy. Półtora kilometra po stoku narciarskim, prawie 300 m w pionie. Noga za nogą, byle do przodu. Pocieszające było, że większość z biegnących 34 km, a był to ich 12, a nie 42 kilometr, szli równie wolno. Choć szybkich też nie brakowało. Udało się również utrzymać niemalże tempo Malwiny, która musiała być wolniejsza przy wodopoju, i przy górnej stacji krzesełka stanęliśmy prawie jednocześnie.

W biegach górskich, jak w przyrodzie, nic nie ginie. Było w górę, będzie w dół. Zbieg do Szczawnika był momentami równie ostry co podejście na Wierchomli. Mięśnie czworogłowe ostro paliły, a nawierzchnia była bardzo nierówna. Znów trasa prowadziła środkiem stoku narciarskiego. Na końcu zbiegu czekała kolejna mata pomiarowa i informacja, że do 8:15 miałem już 18 minut zapasu. Do mety było jednak jeszcze 18 km i piekielny szuter, o którym jeszcze nie wiedziałem, jak zdradziecki się okaże.

W drodze do Bacówki Malwa ucieka mi ostatecznie, utrzymując stosunek biegu do marszu zdecydowanie poza moim zasięgiem. Nawet, jeśli jej bieg był zbliżony w tempie do mojego. Jej kolorowa sukienka mignęła mi ostatni raz na punkcie odżywczym. Ja dopiero wbiegałem na punkt, Malwina była już na końcu krótkiego podbiegu, jaki zaczynał się zaraz za nim. Pocieszające był to, że 18 minut zapasu z początku szutru nie zostało uszczuplone ani o jotę.

11999545_1623664171231483_7271225334043919742_o

Ostatnie kilometry same niosą!

Pozostało zacisnąć zęby i wejść na ostatni szczyt trasy, Runek, 1080 m. A z Runka to już mniej jak 10 km praktycznie w dół do mety. Tych ponad 20 minut wczołgiwania się 200 m w górę nie pamiętam zupełnie. Las, ścieżka, wszystko takie same. Pamiętam tylko, że zaczęło się robić gorąco i parno. A może to siadała moja termika? „Tryb Zombie” na całego, grunt to stale poruszać się do przodu. To moja alternatywna osobowość umarlaka o dziwo potrafi. Niestety słabo sobie radzi z matematyką. Przeliczanie kilometrów i wyniku na mecie szło z wielkim oporem. Wydawało się, że średnie tempo na zbiegu do Krynicy na poziomie 6 min\km da fantastyczny wynik poniżej 8 godzin. Ale ile razy to liczyłem, dostawałem różne wyniki. Motywacja dobrym wynikiem działała i ostatnie 9 km pokonałem w średnim tempie 5:45, mimo tego, że jeszcze z raz czy dwa było lekko pod górkę.

Gdy usłyszałem spikera z głośników i wybiegłem na asfalt już wiedziałem, że jest dobrze. 7:51, a do mety mniej jak pół kilometra. Kawałek ulicami i długa prosta krynickiego deptaka z typowym dmuchanym łukiem bramy-mety. Kibice szczelnie odstawiający barierki wyznaczające ostatnią prostą.

Całe szczęście pamiętałem o postanowieniu zrobienia pĄpek przed metą. Cały sezon o tym zapominałem, ale jako utajony sympatyk Smashing Pąpkins, posiadacz kozackiej koszulki tej nietypowej drużyny biegowej, musiałem w końcu to zrobić! 10 pompek przed metą i z gestem triumfu mogłem przebiec matę pomiarową. Czas oficjalny 7:54:07. Bez pompek byłoby 7:53, ale jak mawiają starożytni Rzymianie, „Who cares!?”

FotorCreated

W klasyfikacji open jestem 27, 25 wśród mężczyzn. Do Malwiny straciłem ostatecznie 4 minuty, do najszybszej kobiety, Olgi Łyjak ponad 36 minut. Do zwycięzcy, mojego trenera z obozu w zeszłym roku, Artura Jabłońskiego, dwie godziny bez 3 minut.

Czy jestem zadowolony? Nieziemsko! Najważniejszy start sezonu górskiego poszedł nadspodziewanie gładko, bez większych problemów od startu do mety, szybciej niż jakiekolwiek najśmielsze plany. Przed startem nie wiem czy byłbym skłonny założyć się o jakąkolwiek sumę, czy dobiegnę w 8:30. Leżąc na krynickim deptaku miałem takiego banana na twarzy, że widać pewnie było plomby w szóstkach. Uczucie porównywalne tylko z debiutem maratońskim na Stadionie Narodowym rok temu. To poczucie, że wszystko jest możliwe i że stawiane sobie cele są osiągane jest niesamowite.

pzu-out-fbk15_22_mta_20150912_155400_1.jpg-1107

Ogólnie cały sezon, także przez pryzmat tego startu, muszę ocenić na piątkę z plusem. Cztery kolejne starty, Rzeźniczek, Śnieżka, Chudy Wawrzyniec i ostatni Bieg 7 Dolin, coraz dłuższe, w równych odstępach, dały mi wystarczająco siły, wytrzymałości i doświadczenia. Cały zgromadzony sprzęt, plecak, buty, zegarek, spisał się na medal. Wypracowana taktyka odżywiania, picia, tabletek z minerałami zadziałała wzorowo.

I pozostaje jeszcze tylko jedna wątpliwość. Skoro 64km/3000m nie jest granicą moich możliwości, to gdzie ona leży? W tym sezonie już tego nie sprawdzę. W górach jeszcze tylko dwa biegi, w stylu alpejskim na Kasprowy i rozrywkowo-turystycznie Łemko Maraton (48km/1400m). Ale zagwozdkę przy układaniu planów na sezon 2016 będę miał niemałą. Bo co do tego, że w górach kocham biegać i chcę się ścigać, jestem pewien.