Jak zostałem ultrasem międzynarodowym – Cortina Ultra Trail
Na starcie Cortina Ultra Trail, w samym sercu uroczej Cortina d’Ampezzo, stałem spokojny i pewny siebie. Nie zbiło mnie z tropu to, że pomimo wyruszenia na start pół godziny wcześniej znów musieliśmy skakać przez barierki by wejść w szpaler startujących. Z apartamentu miałem do przejścia mniej jak 300 metrów, zapas czasu wydawał się przyzwoity, ale tłum na deptaku był już potężny. I pomimo karkołomnej operacji i tak do linii startu pozostawało ładnych parędziesiąt metrów i paręset biegaczy przed nami. Jakoś nam ostatnio z Piotrkiem weszło w krew wchodzenie do strefy startowej przeskakując płoty: półmaraton w Warszawie, piątka na Ursynowie… No trudno.
Trochę się bałem, stojąc na starcie, czy nie przedobrzyłem z wycieczkami górskimi w mijającym tygodniu. Przyjechaliśmy do Cortiny w czwartek tydzień przed biegiem, i oprócz dwóch dni w Wenecji, cały ten czas spędziliśmy z Ulą wałęsając się po górach. Ponad 80 kilometrów na 5 wycieczkach. Ale przynajmniej poznałem prawie połowę z czekających mnie 48 kilometrów trasy. A wiem doskonale, i ten bieg również to potwierdził, że znacznie lepiej mi się biega, gdy wiem gdzie jestem i wiem co mnie czeka za rogiem.
Początek biegu był lekko szalony. Deptak zamienił się w tunel złożony w kibiców, a gdy tylko się skończył, wyprzedzania i omijania nie było końca. Piotrek gdzieś mi się zgubił w tym tłumie, ale wiedziałem, że jak tylko zrobi się luźniej i trudniej, to mnie dogoni. Pewnie miał rację, że wolał nie tracić sił na walkę w tłumie, która niewiele dawała. Pierwsze 3 km to bez przerwy szeroki asfalt, momentami zakosami pnący się do góry, aż do ostatnich zabudowań miasta pod lasem.
Lekko w górę, więc nie do końca wiedziałem jak to biec. Jak dobrać tempo, obciążenie, by nie przesadzić i nie zapłacić w drugiej połowie dystansu, ale też i nie spaść za daleko w stawce, by się nie męczyć wyprzedzaniem, gdy zrobi się wąsko i ciasno, jak ostrzegała Hania (domety.blogspot.com). Umówiłem się sam ze sobą, że pilnuję widełek tętna 150-160 (skoro maraton biegam na średnim 168, a oczywiste jest, że na podejściach tak szalał nie będę).
Jak tylko zrobiło się stromiej przeszedłem do marszu, jak za moment znów wypłaściło i rozszerzyło (piękna pnąca się zakosami do góry szutrowa droga na zboczu porośniętym lasem) coraz więcej biegłem. Szukałem wokół siebie osób o podobnym stylu biegu (najlepiej bez kijków, bo to jednak inne potrzeby i inne możliwości biegu przy różnych nachyleniach ścieżki) i nawet się to udawało.
Pierwsze 5 km minęło w 37 minut, dając zapas w postaci ponad 5 minut. Bo cel na ten bieg miałem prosty jak drut: zmieścić się w 7 godzinach. A żeby to zrobić, należało utrzymać średnie tempo 8 minut i 45 sekund na każdy kilometr. Oczywiście w górach kilometr kilometrowi nie równy, początek jest bardziej w górę, ostatnie kilometry już tylko w dół, ale jakieś odniesienie do tak prosto zdefiniowanego planu: 8:45 przynajmniej miałem. Gdzieś przed końcem 7 kilometra ścieżka się wyprostowała, biegła równolegle do poziomic (a nawet w sumie prawie 200 metrów w dół), trawersem zbocza i pozwoliła się lekko rozpędzić. Aż do 11 kilometra na zupełnym luzie kilometry wpadały po 5:10-5:30. Pomyślałem w duchu, że to zupełnie „darmowe” kilometry i jedyne na czym się skupiłem, to żeby nie ubijać sobie niepotrzebnie mięśni czworogłowych gdy spadek terenu robił się solidniejszy.
Na 11 kilometrze zatrzymałem się na moment by zanurzyć czapkę w rzece i dać sobie trochę ochłody. Była raptem 9:15 rano, a już słońce dawało znać, że lekko tego dnia z nim nie będzie. Będzie palić. Jak tylko podniosłem głowę znad strumienia by pobiec dalej wyprzedził mnie Piotrek. Tak przypuszczałem, że na tym spokojnym zbiegu wszystko co stracił w tłumie bez trudu odzyska. Rzucił krótkie „Daj mi prowadzić” i bez słowa sprzeciwu uczepiłem się jego pleców. Szlak zaczął znów piąć się w górę. Czekało nas 8 kilometrów wspinaczki, aż do przełęczy Col dei Bos (2314 m n.p.m.) i bardzo chętnie pozbyłem się odpowiedzialności za kontrolowanie tempa. Bez wątpienia Piotrkowi w tym zakresie mogę zaufać jak nikomu innemu.
A było co kontrolować i nad czym się biedzić. Szlak poprowadzony został dnem szerokiej doliny, która przy większych opadach śniegu na wiosnę musiała się zamieniać w jeden wielki rwący potok. W tym roku śniegu było tyle co nic, więc strumyk miał maksymalnie dwa-trzy metry szerokości i do pół łydki głębokości, ale i tak stanowił wyzwanie przy jego przekraczaniu. A z jakiegoś niezrozumiałego powodu trasa biegu przeskakiwała z prawa na lewo i z powrotem kilkukrotnie. Już nawet nie potrafię policzyć ile razy. Za każdym razem wariant przeprawienia się przez rzekę był zagadką. I prawie za każdym razem nie można było uciec przed zmoczeniem jednego lub obu butów w zimnej wodzie. A nawet gdy ścieżka zostawała na dłużej na jednym z brzegów, bieg po kamulcach najróżniejszych rozmiarów i kształtów, w zupełnie losowym ułożeniu, jaki akurat zostawiała rzeka spływając w dół, stanowił nie lada wyzwanie. Pełne skupienie i mocne napieranie nieprzerwanie pod górę.
Po drodze do przełęczy (18-ty kilometr trasy) czekał punkt z wodą. Chociaż punkt to za dużo powiedziane. Woda ciurkająca z kranika wokół którego gromadził się tłum biegaczy i malutki szałasik na werandzie którego stał raptem jeden wolontariusz wśród zgrzewek izotonika. A wokół niego drugi tłum biegaczy przepychających się by uzupełnić swoje bukłaki i flaski. Ponieważ w plecaku miałem jeszcze całe pół litra izo i sporo resztek w obu butelkach z przodu plecaka, uzupełniłem tylko jedną z nich i poleciałem dalej. Piotrkowi obsługa punktu zajęła więcej, ale znów, nie musiałem się martwić, byłem pewien że mnie jeszcze dogoni. Pozostałe do przełęczy 2 kilometry (i ponad 300 m w pionie) minęło mi szybko, choć szedłem spokojnie. Technicznie zrobiło się dużo łatwiej więc pozostało tylko toczyć się do przodu i wypatrywać końca podejścia.
Na szczycie skontrolowałem szybko tempo (8:15 po 20 km, więc 10 minut zapasu, a już prawie połowa przewyższeń zrobiona) i puściłem się w dół. A było jak, bo na stronę Col Gallina prowadziła zakosami szeroka szutrowa droga, nawet samochód osobowy dałby radę tędy jechać. Z zakosów korzystałem by oglądać się za siebie i szukać Piotrka, ale jakoś go nie było widać. Widać było za to przełęcz z punktem odżywczym i piękne Dolomity po drugiej stronie, które czekały już na nas. A po drodze również ciekawostki krajoznawcze: tunel wydrążony w litej skale, ruiny umocnień z pierwszej wojny światowej. Po drodze było niespodziewanie jeszcze jedno podejście do zaliczenia, które w rosnącym upale dało się we znaki, ale perspektywa punktu odżywczego ciągnęła.
Wbiegając na punkt odżywczy spojrzałem na zegarek i odnotowałem tempo średnie kilka sekund poniżej 8:00 min/km. Nie chciałem się za bardzo rozsiadać na punkcie, to nigdy nie jest dobry pomysł, ale kamyki z butów domagały się wyrzucenia. Niestety lekkie stuptuty, który miały je trzymać z dala poddały się – twarda skała Dolomitów zjadła na śniadanie sznurki, które miały je trzymać na miejscu. Uzupełniłem picie, coś podjadłem i nim się zorientowałem koło mnie pojawił się Piotrek. Dalej z punktu odżywczego na trasę ruszyliśmy razem.
Ten odcinek znałem już z rekonesansu i bardzo się na to cieszyłem. Kilometr lekko w dół, a po nim solidna ściana, około 500 m w górę, do najwyższego punktu całego biegu: Rifugio Averau – 2413 m n.p.m. Taktyka mogła być tylko jedna: zaciskamy zęby i turlamy się powoli do przodu. Dosłownie, zegarek odmierzał kolejne kilometry grubo ponad 14-15 minut. Ale ani razu się nie zatrzymałem, tyle sobie obiecałem i obietnicy dotrzymałem. Rządek biegaczy piął się dokąd okiem sięgnąć, coraz więcej numerów wokół było z czerwonym tłem oznaczającym pełny dystans Laveredo 120 km (ostatnie 35 km ich i Cortina Ultra Trail są identyczne). Niestety po raz trzeci na tym podejściu zgubiłem Piotrka.
Pod Averau zarządzający schroniskiem ustawili swój własny punkt odżywczy, nie ma go na mapach organizatora, ale czytając relacje z lat poprzednich, spodziewałem się że będzie. W sam raz by uzupełnić płyny, a część wody wykorzystać do schłodzenia się. Minęło już południe, a całe ostatnie podejście to walka w pełnym słońcu, totalna patelnia bez skrawka cienia. Znów najwyższy punkt trasy wykorzystałem do kontroli tempa i mogłem się przekonać, jak zapasu czasu może zniknąć niepostrzeżenie. Tym razem byłem solidne 5 minut za wolno. Ale zdobyłem właśnie najwyższy punkt trasy i ponad dwie/trzecie przewyższenia miałem już za sobą.
Zbieg do Passo Giau zrobił na mnie duże wrażenie podczas rekonesansu (stromo, technicznie, kamieniście, tylko patrzeć, gdzie sobie kostkę skręcić!), ale ponieważ o tym wiedziałem i podszedłem do niego z respektem, poszedł sprawniej niż się spodziewałem. Niespełna pół godzinki i dotarłem do najbardziej wesołego i energetycznego punktu kibicowania. W tym do Krasusa (biecdalej.pl, jakby ktoś nie znał), który aż wybiegł mi na spotkanie i podniósł na duchu paroma słowami. Znów, obsługę punktu ograniczyłem do minimum. Zalałem jeden flask wodą, drugi colą, złapałem parę cząstek pomarańczy, kilka kawałków bananów chwyciłem na drogę i tyle mnie widzieli.
Zaczął się odcinek o którym nie wiedziałem nic i który bardzo mnie zaskoczył. Siły były już na wyczerpaniu, podejścia powodowały ból w nogach, krzyżu, a właśnie tych podejść było zdecydowanie więcej niż się spodziewałem z suchej lektury mapy i profilu trasy. Najpierw prawie 200 metrów na niespełna kilometrze trasy do Forcella Giau (2360 m n.p.m.). Sznurek biegaczy widać było jak na dłoni, ale ta cholerna przełęcz wcale się nie zbliżała. Zastosowałem sposób stary jak świat, uczepiłem się żeńskich łydek przed sobą (jak później sprawdziłem reprezentantka Team North Face z Hong Kongu) i pilnowałem, by za daleko nie uciekła. Żołądek zaczął się buntować, ale gdy skończyły się banany zabrane z punktu jeszcze jeden, ostatni tego dnia, żel udało mi się w siebie wcisnąć. To był ten moment biegu, że wszystkiego już miałem dość. Niech już będzie ten 38-y kilometr i Forcella Ambrizzola (2277 m n.p.m). Stąd już tylko w dół do samej mety. Ale zanim do tej kolejnej przełęczy się doczłapałem, pokonać trzeba było jeszcze jedno podejście, najmniejsze, pewnie tyle co ze trzy „Agrykole” w górę, i niewiele bardziej stromo, ale męczyłem się już okrutnie.
Na przełęcz wbiegłem po 5 godz i 45 min. Znów kontrola tempa (9:01 vs zakładane 8:45), szybkie kalkulacje i ustalam sam ze sobą (a przekonanie samego siebie, po prawie 6 godzinach na trasie nie jest łatwe), że jest świetnie. Ostatnie 10 kilometrów, a przecież ma być już tylko w dół, może mi zająć ponad 70 minut i osiągnę swój cel, złamię 7 godzin na mecie! I o dziwo uwierzyłem sam sobie. Jakby weszły we mnie nowe siły. Dwa kilometry do ostatniego punktu odżywczego, prowadzące szeroką szutrową stokówką opadającą umiarkowanie w dół, zajęły mi niewiele ponad 10 minut, a nie szarżowałem, jak mi się wydawało. Choć kilka osób udało się wyprzedzić.
Ostatni punkt odżywczy niemalże zignorowałem. Ograniczyłem do niezbędnego minimum: woda, izo, parę cząstek pomarańczy i w drogę. Kolejne dwa kilometry za punktem udawało się jeszcze trzymać tempo poniżej 6 min/km, ale w pewnym momencie, gdzieś w połowie tego zbiegu bateryjki entuzjazmu z faktu, że już tylko w dół i do mety tak blisko, się wyczerpały. Nachylenie zbocza było koszmarne a trasa poprowadzona w lesie ścieżką, która normalnie nie była nawet wykorzystywana do ruchu turystycznego, ot przecinka w lesie wydeptana przez biegaczy przede mną. Do mięśni zmęczonych ostatnimi podejściami dołączyły mięśnie ubite na tym niekończącym się zbiegu. I nie było już z czego biec. Utraciłem poczucie czasu, tempa, tego gdzie jestem i dokąd zmierzam. Uczucie to spotęgował fakt, że po raz pierwszy od kilkudziesięciu kilometrów wróciliśmy do lasu, a dolina w której ukrywała się Cortina, pojawiała się w prześwitach między drzewami tylko raz na jakiś czas.
Coraz więcej osób mnie wyprzedzało i coraz wolniej się poruszałem. Nawet najmniejszy kawałeczek pod górę kazał znów przechodzić do marszu, po którym coraz trudniej było się ponownie rozpędzić. Kilometry odliczane przez zegarek prawie zawsze miały 7 minut i jakieś tam sekundy, ale coraz rzadziej to odnotowywałem. Tysiąc metrów w dół to strasznie dużo jak na jeden długi zbieg. Co jakiś czas patrzyłem na wskazania wysokościomierza w zegarku, ale te spadały strasznie wolno.
Z letargu wyrwali mnie wolontariusze z lotnego punktu kontrolnego, którzy zapewnili, że do mety zostały 3 kilometry i chwilę później koniec lasu na 47 kilometrze. Wierzę kościoła obok którego stała meta widać było jak na dłoni. A i tak tuptałem do mety w tempie 6:30-7:30 min/km i nie byłem w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Z pewnym zapasem kilku minut do zrealizowania celu nawet już w samym mieście, w śród tłumu kibiców, gdy trasa po przekroczeniu rzeki znów prowadziła odrobinę pod górę w stronę deptaka i rynku, pozwalałem sobie na marsz. Dopiero na deptaku, prowadzącym minimalnie w dół do mety zmusiłem swoje umęczone ciało do biegu w przyzwoitym tempie poniżej 5 min/km.
Czas na mecie: 6 godzin 56 minut i 16 sekund. Miejce open 214. Tempo średnie około 8:30 (to zależy, czy wierzyć organizatorom, że bieg miał 48 km, czy zegarkowi, że ponad kilometr więcej). Na mecie złożyłem się jak domek z kart przy barierkach i dobre parę minut czekałem, aż świat przestanie wirować. Gdy tylko trochę się uspokoił odszedłem kawałek dalej na ławeczki, ale już siadając na nich szukałem miejsca ucieczki. Dokładniej studzienki kanalizacyjnej. I nie myliłem się, pognałem do niej i wyrzuciłem z siebie cały izotonik i wodę, jakie starałem się przyjąć przez ostatnią godzinę, a jak widać umęczony żołądek nie był już w stanie wchłonąć. Wskazówka na przyszłość: nie żałować sobie. Z miejsca poczułem się lepiej i w dużo większym komforcie mogłem dochodzić do siebie. I nawet wrócić do przyjmowania nowych płynów. A po godzince-dwóch zupełnie normalnie uzupełnić kalorie zupą i pysznym włoskim makaronem.
Na następny dzień czekał nas 14 godzinny powrót samochodem do domu, którego bardzo się bałem. Oczami wyobraźni widziałem siebie na sztywnych nogach wyczołgującego się z samochodu w Warszawie. Na szczęście nic takiego się nie stało. Mój organizm nieźle zniósł ten bieg, i myślę, że gdyby temperatura i słońce nie dawały tak popalić przez cały dzień, może nie ukończył bym biegu dużo szybciej, ale może nie byłbym szary na twarzy na mecie i obyłoby się bez przytulania do kratki ściekowej.
Podsumowując: Zostałem utrasem międzynarodowym! Wziąłem udział w fantastycznym biegu, w cudownych okolicznościach przyrody włoskich Dolomitów. I po raz kolejny zrealizowałem postawiony sam przed sobą cel. Zdobyłem kolejne doświadczenie i przeżyłem kapitalną przygodę na Cortina Ultra Trail. Polecam ten bieg każdemu, komu znudziły się już biegi w Polsce, choć jak porównuję atmosferę i poziom organizacyjny, to największe imprezy ultra w Polsce zupełnie nie mają się czego wstydzić.
Link do wyników: http://www.tds-live.com/ns/index.jsp
Link do Endomondo: https://www.endomondo.com/users/3202608/workouts/949845058