Bieg Powstania Warszawskiego

Nie ma co ukrywać, Bieg Powstania Warszawskiego jest dla mnie ważny i zawsze bardzo dobrze go wspominam. Klimat stworzony przez organizatorów, gdy biegnie się po zmroku (start o 21:00) po ścisłym centrum Warszawy, chociażby Krakowskim Przedmieściem, Karową, jest niepowtarzalny. Nie mówiąc o tym, że zawsze wracam z Biegu Powstania z niezłym wynikiem. Tak było w 2013, gdy w pół roku poprawiłem się o 4 minuty i w 2014, gdy także zrobiłem życiówkę, choć w ramach przygotowań do debiutu maratońskiego miałem po przekroczeniu mety na własnych zmęczonych nogach wrócić truchtem do domu kolejne 10 km. Kolejne dwa lata Bieg Powstania omijałem i nawet nie wiem dlaczego. Pewnie przez kalendarz startów letnich w górach na kolejnych ultra – Chudy Wawrzyniec wypadał zawsze tydzień po ostatnim weekendzie lipca – tradycyjnym terminie biegi. W tym roku kalendarz ultra zredukowałem do tylko dwóch startów, więc był czas ten błąd naprawić. I powalczyć o nową życiówkę na 10 km, bo obecna mocno się zakurzyła – od kwietnia zeszłego roku! Na starcie stałem z poczuciem, że jestem dobrze przygotowany. Od wielu tygodni wszystkie środowe treningi z drużyną obozybiegowe.pl były dedykowane szybkości i kalkulowane według zakładanego tempa “na dyszkę”. Agnieszka nie dawała co prawda gwarancji, że to tempo uda się uzyskać już teraz, czy dopiero w listopadzie na Biegu Niepodległości, ale niewątpliwie solidny kawał roboty był zrobiony i tempa 3:50-3:52 min/km, a na krótszych odcinkach nawet szybsze, mocno “obiegane”. Pozostało liczyć, że pozostałe treningi pod góry nie zamuliły mnie za bardzo i dać z siebie wszystko. Bojowego ducha wlał we mnie także Hubert Duklanowski. Z braku towarzyszy z Obozów podłączyłem się pod rozgrzewkę “adidas Runners Warsaw” i słowa o walce dla samego siebie i przekuciu w wynik tego, co każdy wypracował, bardzo na mnie podziałały. Nawet jeśli sprinty i rytmy biegane w ramach tej rozgrzewki szły mi jakoś opornie. Wszystko miał zweryfikować start. Czy muszę mówić, że do strefy startowej znów skakałem przez płot odgradzający kibiców od szpaleru startujących? Nie muszę, to już nowa świecka tradycja. Ale przynajmniej w doborowym towarzystwie – zaraz w ślad za Robertem Korzeniowskim. Przemówienia, hymn i bomba w górę! Organizacja startu na imprezach warszawskiego ośrodka sportu Aktywna Warszawa jest wzorowa! Prawo zaczynania z pierwszej strefy (na wynik poniżej 40 minut) bardzo ułatwia życie. Minuta – dwie i można biec własnym tempem bez walki na łokcie i w obawie że się kogoś podetnie lub samemu potknie. A mimo to pierwszy kilometr odznaczyłem po 4 min i 5 sekundach. Dużo za wolno! A najgorsze, że czułem że biegnę dużo szybciej. I nie chodzi nawet o zmęczenie czy zadyszkę, bo na to było za wcześnie, ale nawet tempo nazwijmy to przesuwania się ulicy pod moimi stopami wydawało się solidne. A było 10 sek/km za wolne. Na szczęście nie było czasu za bardzo tego analizować i dumać. Skręt w lewo w Karową i z górki na pazurki w dół po kostce brukowej – najwyższa czujność skierowana pod nogi! Kawałek w dół pozwolił się rozpędzić i pozostało utrzymać to tempo. Znacznik drugiego kilometra gdzieś mi umknął, ale na trzecim odmierzyłem równe 7 min 40 sek. Nawet w gonitwie po życiówkę, z potem zalewającym oczy, byłem wstanie policzyć, że mam jak na razie tempo 3:55. W sam raz! Tylko tak trzymać. Dziwił mnie tylko pomiar tętna: trzymało się w widełkach 170-173 ud/min, co raczej odpowiada u mnie wysiłkowi w drugiej połowie półmaratonu, niż w znacznie krótszej dyszce. Pomimo tego, że wokół mnie zrobiło się już luźno, a szerokie ulice Powiśla pozwalały biec spokojnie swoje, moje tempo dość mocno skakało. Nie umiałem złapać pleców, które biegły by równo w dobrym dla mnie rytmie. Pozostało nieustannie przekonywać się o tym, że mogę więcej i monitorować sygnały z ciała – nogi dość lekkie, oddech pogłębiony, ale jeszcze w normie, hektolitry potu, ale to w sumie żaden problem przy tej pogodzie i dystansie – przecież się nie odwodnię w niespełna 40 minut. Moją uwagę na ostateczny cel – metę i wynik o jaki walczę, zwrócił odczyt na piątym kilometrze: 19:37. Jeśli poważnie myślę o złamaniu 39 minut, muszę jeszcze bardziej zmobilizować wszystkie swoje siły. Szybko oceniłem, że nawet biorąc pod uwagę, że druga połowa dystansu jest trudniejsza i czeka nas podbieg pod metę, odrobienie tych 7 sekund jest w moim zasięgu. Przecież jeszcze żadna krzywda mi się nie dzieje, nogi nie bolą, kolki nie atakują… nic tylko biec, tempo 3:50 w najróżniejszych wariantach, kilometrówki, tysiąc pięćset metrów, osiemset… miałem obiegane na treningach i zaprogramowane w girach na fest. Humor zdecydowanie popsuł mi tunel na Wisłostradzie. Wiatr i wiatraki pompowały powietrze wprost naprzeciwko biegaczy, a huk był trudny do zniesienia. GPS w zegarku oczywiście wysiadł, więc z pilnowania tempa nici. Do tego wybieg z tunelu oczywiście pod górkę. Pozostało dać z siebie wszystko, łykać kolejnych biegacz,y łapiąc ich plecy choć na krótkie chwile i ocenić straty i szanse przy fladze wyznaczającej 8 kilometr. I wyprzedzać, wyprzedzać, wyprzedzać! Nawet jeśli sznurek biegaczy był coraz luźniejszy. Pomiar na 8-mym kilometrze pokazał 31:21. Jeszcze nie czas otwierać szampana, do zgubienia było ponad 20 sekund (licząc “wstecz” od tempa 4:00 min/km), ale pomimo tunelu tempo utrzymywało się “docelowe”. Mocniejsza końcówka i mam to! Przyznam szczerze, ostatnich dwóch kilometrów nie pamiętam prawie wcale. Gdzieś tuż przed skrętem uwalniającym biegaczy od długiej prostej Wisłostrady przeszedł moje ciało dreszcz. Dobrze znam ten dreszcz, zaczynający się na skórze pod włosami na czubku głowy i idący do najmniejszych paluszków w stopach. To sygnał od mojego termostatu, że ma dość, ale jeszcze kwadrans uciągnie. W samą porę! Pamiętam też wynik z 9-tego kilometra. A raczej końcówkę: 08. Osiem sekund do zgubienia! Jeden skręt w lewo, drugi, wszystko pod górę. Dalej! Dalej! Końcówki trasy ul. Krajewskiego i Zakroczymską nie kojarzę zbyt dobrze, rzadko się tu zapędzam, nawet samochodem. A po ciemku wszystko wygląda jeszcze mniej znajomo. W ostatniej chwili się zorientowałem, gdzie jestem. I przypomniałem sobie słowa Huberta, który na rozgrzewce zabrał nas na ostatni odcinek trasy i pokazał: “Tu już finiszujcie. Mety jeszcze nie widać, bo jest za rogiem, ale to już tylko parę metrów, będzie za późno na solidny finisz”. Więc finiszuję, choć metę jedynie słyszę, ale nie widzę. Nie mam pojęcia, ile przyjdzie mi utrzymywać to tempo, ale mam nadzieję, że Hubert się nie pomylił. Nie patrzę już na zegarek, bo co mi powie? Co do dystansu może się przecież mylić o 100 czy 200 metrów, a to w tym momencie ogromna różnica. Jest! Wyskakuję z zakrętu na Konwiktorską i już ją widzę! Meta! I widzę zegar. Nadal pokazuje upragnione 38 minut i jakieś sekundy. Startowałem maksymalnie z piątej-szóstej linii, więc zapasu czasu brutto nad netto mam najwyżej kilka sekund. Ogień! Gest triumfu i wpadam na metę! Zegarek w szale zatrzymuję niezdarnie dopiero na czasie 39:09, ale bardzo chcę wierzyć, że się udało złamać 39 minut. Zostaje tylko złapać zasłużony medal, picie w strefie za metą i lecieć do depozytów po telefon, gdzie czeka SMS z oficjalnym wynikiem. 38:56! Udało się! Życiówka poprawiona o ponad pół minuty i kolejna granica czasu złamana! I to wszystko z marszu, bez umierania, dramatycznych scen po drodze i z mocną końcówką. Kończę jako 142 osoba, choć na drugim kilometrze byłem dwa razy dalej w stawce, na 280 miejscu, a na półmetku 200-tny. Nawet jeśli tempo szalało i nie udało mi się wyskalować tempomatu do samego końca, to nieważne. Ważne że udało się uzyskać kolejny wartościowy wynik i mogę patrzeć z optymizmem na kolejne asfaltowe starty. Bo przyznam szczerze, po tym jak mnie brutalnie potraktowała dyszka przy maratonie w Łodzi w zeszłym roku, kolejnych startów na tym dystansie się bałem. I pewnie stąd ta ponad roczna przerwa, aż byłem pewien, że stać mnie na lepszy wynik. Tym razem tak nie będzie. Bieg Niepodległości musi być z moim udziałem! Do tempa wyrokowanego przez Agnieszkę brakuje jeszcze 2 sek/km, więc jest o co walczyć. Do zobaczenia na starcie!