Orlen Warsaw Marathon 2017 – tak dobrze i tak źle
Po serii dwóch ostatnich życiówek w półmaratonie w marcu, w kwietniu przyszedł czas na postawienie kropki nad i w tym sezonie wiosennych startów ulicznych. I tej kropki zabraknie. I, uprzedzając czas podsumowań, nie mam z tym problemu. Jak opiszę błyskawicznie przebieg tego biegu, zobaczycie czemu.
Mój Orlen Warsaw Marathon miał trzy bardzo wyraźne, i w odczuciu i w wynikach, fazy:
Początek od linijki
Na starcie ustawiłem się tak jak rok temu, przed balonikami na 3:00. Dzięki temu, identycznie jak rok temu, dogonili mnie na Wisłostradzie i pomogli wbiec Sanguszki i Konwiktorską na skarpę warszawską. Nie dałem się ponieść emocjom i spokojnie pierwsze 5 km zamknąłem w 21:44. Plan zakładał trzymanie równego tempa 4:20 min/km tak długo jak się da (idealnie do mety) i te 4 sekundy straty w ogóle mnie nie zmartwiły, miałem całe godziny na ich odrobienie. Tętno doskonale się unormowało na poziomie 164-166 uderzeń i bez żadnego problemu utrzymywałem to tempo. Nawet zaczęło mi się trochę nudzić, biegnąc Ujazdowskimi i dalej Puławską. Największą rozrywką był kolega jednego z biegaczy (Vege Runners!), który dołączył się do niego na 3, może 4 kilometrze i miał niespożyte siły, które wykorzystywał na plotki oraz na dopingowanie kibiców, by mocniej dopingowali, jakkolwiek kuriozalnie to brzmi. Niestety kolega się odłączył przy Domaniewskiej, a chwilę potem Vege Arek, z którym zamieniłem kilka słów, odpadł, by poczekać na kolegę, który miał biec gdzieś kawałek za nami.
Dalej tempo 4:19-4:20 siedziało równo jak od linijki i ani drgnęło. Na 18 km czekali moi niezawodni kibice, Marzenka i Andrzej. Mocne deja vu z zeszłego roku, nawet transparent przygotowali identyczny jak rok temu 🙂
Na półmetku zameldowałem się zgodnie z planem z dokładnością do 2 sekund. Szczerze pogratulowałem sobie chłodnej głowy i tempomatu w nogach, co dotychczas nie było moją bardzo mocną stroną. Etap „od linijki” trwał prawie do 25 km. Zbieg Podgrzybków i Gąsek poszedł gładko i pięknie zapachniało sosnowym lasem na skraju Lasu Kabackiego. Maraton się właśnie miał rozpocząć.
Nierówna walka w środku
Jeden skręt w lewo, drugi i trasa ukierunkowała się na północ. Identycznie jak w zeszłym roku, a śmiem nawet twierdzić, że bardziej, wiatr na ścieżce rowerowej do Powsina zaatakował z całą mocą i natychmiast zdjął 10-15 sekund z prędkości przelotowej. Otwarta przestrzeń po lewej, rachityczne drzewa po prawej, przerzedzeni biegacze, że nawet nie ma się pod kogo podczepić. Wszyscy szarpią tempo, na przemian budząc się do walki z wiatrem, to kapitulując. Mam wrażenie, że mógłbym zrobić kopiuj-wklej z relacji z zeszłego roku.
Nierówna walka z wiatrem, który nie odpuścił nawet na sekundę, trwała nieprzerwanie. Do 30-tego kilometra dotrwałem, trzymając średnią 4:30 min/km. Sądząc po wykresie tętna, które trzymało się nadal w widełkach 165-168, wysiłek był duży, ale ciągle w normie. Tempo średnie z całego biegu spadło do 4:22, ale to jeszcze nie tragedia. Niestety w gęstszej zabudowie na Sobieskiego, szerokiej dwupasmówce nadal w kierunku północno-zachodnim, wiatr wcale nie osłabł. Wręcz miałem wrażenie, że przybiera na sile z minuty na minutę. Raz że słabłem, jasne, ale prognozy pogody zdają się potwierdzać moje obserwacje. Z raptem chwilką oddechu, gdy trasa biegu skręciła w al. Witosa, by przebiec pod wiaduktami Trasy Siekierkowskiej, nierówna walka trwała w najlepsze do 35-tego kilometra. Nogi, w szczególności mięśnie czworogłowe i dwugłowe, dawały znać, że mają powoli dość tej imprezy i mocniej pracować nie mają zamiaru. Kolejne kilometry, nierówne, szarpane, coraz częściej wychodziły w ponad 4 minuty i 40 sekund.
Jedną z obietnic jakie złożyłem sobie rok temu po maratonie było to, by lepiej pracować głową i dokładniej operować matematyką, by cenne sekundy nie uciekały niepostrzeżenie, gdy głowa zajęta jest umieraniem i odbieraniem wszelkich katastrofalnych sygnałów z całego ciała. Postanowienia dotrzymałem, jak się okazało na własną zgubę.
Zjazd motywacji na koniec
Chyba przy 36 lub 37 kilometrze policzyłem swój wynik na mecie. Tempo średnie z całego biegu wyrównało się z tempem życiówki z zeszłego roku (4:25 min/km), a to oznaczało, że musiałbym za wszelką cenę je utrzymać kolejne ponad 5 kilometrów, by choć o parę sekund poprawić życiówkę. Tylko jak to zrobić? Jak się zmusić do biegu szybciej niż 4:30 min/km, gdy wiatr na Wisłostradzie szarpie dalej, biegaczy wokół mnie coraz mniej i ostatkami sił w nogach dobijam do 4:40 min/km. A jak puszczam skupienie, tempo natychmiast spada do okrągłego 5:00.
Policzyłem, posprawdzałem… i puściłem. „Dupa. Nic z tego nie będzie” pomyślałem gdzieś w połowie między wiaduktami Trasy Łazienkowskiej a Motem Poniatowskiego. I natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tempo zjechało do 5:00. Tętno w dół, kadencja w dół, usiałem na nogach… każdy możliwy parametr biegu jaki mogłem zarejestrować spadł na łeb na szyję. I tak już zostało. Niestety nie pomogli nawet kibice, tak licznie zgromadzeni koło Poniatowskiego i Tamki / Mostu Świętokrzyskiego.
Już na zbiegu z mostu był punkt pomiaru wyznaczający 40-ty kilometr. Minąłem go kilkanaście sekund do 2:58. O dziwo matematyka naprawdę nieźle działała i udało mi się policzyć, że wynik zaczynający się na 3:08 jest raczej pewny. Wystarczy utrzymać to koszmarne 5:00 min/km. A uwierzcie mi, chęć przejścia do marszu była tak dojmująca! Jak tylko chciałem odrobinę przyspieszyć, przecież już czuć metę nosem, już widać barierki wyznaczające trasę do samej mety, potrzeba marszu stawała się jeszcze silniejsza. Nie pozostało nic innego, jak wdrożyć plan awaryjny. Zawarłem sam ze sobą umowę, że mogę kaleczyć krok i wlec się ile chcę, ale do marszu nie przejdę. I nie przeszedłem. Metę przekroczyłem z poczuciem słodko-gorzkiego zwycięstwa. 3:08:47.
Na mecie przez pierwsze 10-15 minut czułem się parszywie. Nie wiedziałem, czy siedzieć, czy się położyć, czy wyć, czy wymiotować. Nogi bolały całe, od paluszków po stawy biodrowe i pośladki. Głowa jakby miała eksplodować. I było mi koszmarnie zimno. Nieoceniony w tym momencie było wsparcie Uli oraz Maćka i Marty. Na całe szczęście przebieralnie były duże, wygodne i ciepłe. W suchych ciuchach, posilony bananem i paroma łykami iso odzyskałem trochę wigoru.
Podsumowanie
Teraz, dwa dni po starcie, czuję dużo lepiej niż mógłbym przypuszczać. Mięśnie bolą mniej niż chociażby cztery tygodnie temu po półmaratonie. I pozostaje już tylko jedno najważniejsze pytanie: czemu się nie udało zrobić życiówki?
Powodów jest kilka, pozwólcie że wymienię je, wcale nie w kolejności od najważniejszego do najmniej ważnego:
Pogoda. Super że było zimno i słońce tylko czasem prześwitywało przez chmury. Ale wiatr był znacząco mocniejszy niż rok temu. Wiem, że wielu nie przeszkodziło to zrobić świetnych wyników, ale mnie zniszczyło.
Trasa. Jasne, identyczna jak w zeszłym roku i super płaska, szybka… ale nudna i bardzo trudna w silnym wietrze. Fakt, że najpierw lecisz 20 km w jedną stronę a potem wracasz 20 km w drugą powoduje, że wiatr ma sporo do powiedzenia. Bo przez 20 km masz go wciąż takiego samego. Żadnego wytchnienia. Mówię o tym, by zanotować sam dla siebie fakt, by do startów w Warszawie podchodzić z większą rezerwą. Lubię biegać po własnych śmieciach. Na 5 maratonów 4 biegłem w stolicy. A tu trasa, czy to Orlen, czy Warszawski, zawsze wygląda niestety podobnie. Czas poszukać urozmaicenia.
Taktyka. Rok temu półmetek minąłem prawie minutę szybciej niż w tym roku. Też wiało w pierwszej połowie głównie w plecy i chciałem to wykorzystać. W tym roku postawiłem na równe tempo jak najdłużej, ale okazało się, że starczyło na dokładnie tyle samo. Czy gdybym pogonił tą minutę szybciej, byłbym na mecie minutę wcześniej? Czy zapłacił bym karę za zbyt szybki początek? Już się nie dowiemy, ale przypuszczam że ten wiatr w plecy można było wykorzystać, i nie miało by to wielkiego znaczenia dla rozmiaru kryzysu w drugiej połowie dystansu.
Trening. Wymieniliśmy już z Agnieszką kilka uwag odnośnie przygotowania do Orlenu i co naszym zdaniem nie zadziałało. W dużym skrócie uważam, że nałożyły się na siebie dwa istotne czynniki:
- Camino i następujący po nim urlop cofnął mnie względem poprzedniego sezonu bardziej niż by to wynikało ze zwykłego roztrenowania pomiędzy sezonami. Patrząc na treningi sprzed roku byłem o jakiś miesiąc do tyłu i między innymi dlatego na starcie w Wiązownej stałem z takimi obawami, czy w ogóle cokolwiek uda się tej wiosny wywalczyć. W końcu oba półmaratony poszły mi świetnie, ale to też sporo kosztowało, przede wszystkim właśnie czasu na trening: tydzień zejścia z obciążeń, tydzień powrotu do pełni formy… w sumie jak to zliczyć kolejny miesiąc „w plecy”.
- Ten brak czasu spowodował, że zabrakło w moich przygotowaniach solidnych treningów maratońskich. Nie wiem czy uwierzycie, ale od grudnia gdy wróciłem do treningu, ani razu nie przebiegłem więcej jak 28 km. Ze trzy razy pobiegłem ponad 25 km, ale moim zdaniem spokojne bieganie po lesie nie jest szczególnym przygotowaniem do maratonu. Takim przygotowaniem są biegi ciągłe w tempie maratonu lub nawet szybciej, oraz moim zdaniem król treningów maratońskich: BNP (bieg narastającą prędkością) 30 km kończony w tempie docelowym. Taki trening zrobiłem tylko jeden, tydzień po Półmaratonie Warszawskim i koncertowo go spieprzyłem. A czasu na powtórkę już nie było. Nogi usiadły również przez brak siły. Ze względu na pracę nie mogłem w tym roku pojechać na obóz zimowy do Zakopanego, co się udało rok temu, spóźniłem się również z zapisami na Biegi Górskie w Falenicy, co zawsze dawało solidnego kopa płucom i nogom: pośladkom, czwórkom… tym wszystkim mięśniom, które siadły po 30-tym kilometrze.
Ale żeby nie było, nie narzekam. Wcale. Notuję dla siebie te uwagi i spostrzeżenia, by być mądrzejszym następnym razem. Bo następny raz na pewno będzie, jeszcze nie wiem czy na jesień, czy na wiosnę przyszłego roku, ale będzie. Mam wielki głód biegania i wyników. I to potknięcie tylko mnie mobilizuje. Maraton jest piękny bo jest nieprzewidywalny i trudny. Masz tą jedną okazję, raz-dwa razy do roku i albo wszystkie czynniki się zgrają, albo trzeba uznać wyższość maratońskiego dystansu.
Są też plusy. Kryzys na trasie wcale nie był tak wielki jakby się mogło wydawać. Przed biegiem przeczytałem, chyba na blogu Wojtka Staszewskiego, że na maratonie kryzys, który się przezwycięży kosztuje kilka minut. Kryzys, który cię pokona kosztuje już minut kilkadziesiąt. Mnie kosztował 5-6 minut, więc chyba nie najgorzej. Poza tym tempo 5:00 min/km jakie utrzymałem do końca to jeszcze nie jest totalny dramat. Owszem, to tempo spokojnego biegu regeneracyjnego, gdy noga podaje, ale zdecydowanie już nie truchcik wokół trzepaka. I ciągle, pomimo kryzysu, o dwie minuty wyprzedziłem wynik sprzed 2 lat z Rzymu. Więc to nie jest tak, że się uwsteczniam. Z resztą wyniki w półmaratonie pokazują, że forma idzie do przodu. Po prostu nacisk na trening nie był równo rozłożony i nie przełożył się po równo na wszystkie dystanse, jakie chciałbym biegać.
A chciałbym biegać ciągle wszystko i wszędzie. Jak już pisałem, głód tylko rośnie, i startów i treningów. Nawet tej koszmarnej maratońskiej treningowej orki, której trochę zabrakło przez ostatnie dwa miesiące. A trenować dalej trzeba, bo kolejne, tym razem górskie wyzwania, już czekają. Sezon letni czas zacząć!