Orlen Warsaw Marathon poniżej planów ale i tak szczęśliwie
Na starcie Orlen Warsaw Marathon stałem z dwiema rozpiskami wokół prawego przedramienia. „Negative split”, czyli wolniej na początku, szybciej na końcu z czasem na mecie 3:03:00 i z rozpiską kilometrów na równy bieg po 4:24 min/km, czyli finiszem w 3:05:40. Gdy szykowałem tą rozpiskę, spodobało mi się, że do 15 kilometra różnice w tych dwóch planach były pomijalne, plus minus 3 sekundy. Dopiero od 21 km rozpiska na 3:03, o którym to wyniku marzyłem, zaczynała odrabiać straty by gnając po 4:16 min/km od 28-ego kilometra, wbiec na metę w założonym czasie. Plan B zakładał trzymanie tempa 4:24 do samego końca by zobaczyć na zegarze 3:05.
Jak tylko spakowany, wyszykowany, ubrany w strój startowy pod dresami i kurtką wyszedłem z domu, wiedziałem, że plan trzeba zmodyfikować. Wierzchołki drzew dopiero co zazielenione na wiosnę uginały się solidnie. Szybkie odświeżenie prognozy numerycznej Meteo.pl pokazało, że wieje i wiać będzie coraz mocniej z północy. A że trasa Orlen Warsaw Marathon to 3 km wzdłuż Wisły na północ, 20 km Traktem Królewskim i dalej przez Ursynów na południe aż do Powsina i 17 km powrót na północ, nie pozostawało nic innego, jak wykorzystać szerokie plecy niczym żagiel i gnać przez pierwszą połowę, by walczyć o życie w drugiej. Zagadką było tylko to, na ile mogłem sobie pozwolić na początku i ile to miało kosztować później.
Sama organizacja OWM co do startu wzorowa. Przebieralnie pod dachem, depozyty błyskawica, oznaczenia gdzie się udać na start, że nie da rady się zgubić. Na duży plus ogromna liczba tojtojów, których pilnowali wolontariusze z naręczami papieru toaletowego. I drugi ogromny plus za strefy startowe strzeżone przez ochronę, by każdy trafił tam, gdzie powinien. Z tego co wiem i sam doświadczyłem w zeszłym roku, na „dyszce” też. Brawo!
Pierwsze kilometry zacząłem spokojnie i zdecydowanie byłem częściej wyprzedzany niż wyprzedzałem. Na wysokości Centrum Nauki Kopernik dogonił mnie pociąg lecący za chorągwiami z oznaczeniem „3:00:00” i bardzo mi to pasowało. Pomimo tego, że tempo zająca było szybsze od zakładanego, wydłużyłem troszkę krok, by skorzystać z ochrony przed wiatrem, jaki dawał szpaler biegaczy przede mną. W sposób kontrolowany traciłem do nich po metrze-dwa, ale ciągle biegłem w solidnym tłumie ułatwiającym walkę z wiatrem.
Podbiegu na 4-tym km nawet nie zauważyłem i jak tylko odwrócił się kierunek biegu na Bonifraterskiej poczułem ulgę i wyrównałem tempo do rozsądnego, jak się wówczas wydawało 4:20 min/km. Na pierwszej macie, 5km, do połączonych planów A i B miałem 6 sek zysku. Na granicy błędu pomiaru. Super! Wiatr wiał w plecy, w okół sami silni wysportowani mężczyźni w koszulkach z wypisanymi najróżniejszymi drużynami, w tym Radek ze Smashing Pąpkins, i tempo kolejnych pięciu kilometrów wyszło niepostrzeżenie 4:15. Tętno utrzymywało się w normie (160-168), delikatna kolka z pierwszych kilometrów minęła, słońce nienachalnie przebijało się przez chmury, nic tylko biec.
Na półmetku złapałem czas 1:30:40 i nie mogłem powstrzymać zachwytu. Minuta i czterdzieści sekund zapasu do planu A, ponad dwie minuty do planu B. A samopoczucie znacznie powyżej normy. Oczywiście maraton miał się dopiero rozpocząć, ale pamiętałem z jakim wytęsknieniem i walką oczekiwałem połowy na Maratonie Warszawskim zeszłej jesieni, i jaka przyszła za to kara od 36 km. A tym razem doleciałem do połowy jak na skrzydłach, i to ponad 5 minut szybciej niż ostatnio. Nastąpił zbieg z Ursynowa do Wilanowa wąskimi uliczkami między willami i na ulicy Gąsek, w dalekiej, może 200 metrowej perspektywie, po raz ostatni mogłem dostrzec baloniki na „trzy-zero”.
I tu szczęśliwa relacja z maratonu się załamuje. Bieg w poprzek kierunkowi wiatru, ulicą Przekorną, pokazał, jak bardzo miało dmuchnąć po kolejnym skręcie o 90 stopni w lewo. Trasa wskoczyła na wąską ścieżkę rowerową w stronę Wilanowa. Widać było, że wszystkich w okół jakby ścięło z nóg. Przeskakując od jednych pleców do drugich, czasem ustawiając się w wąskim rządku biegaczy, leciałem dalej do przodu. Walka była nierówna, ale do punktu pomiarowego na 25-tym km dobiegłem utrzymując jeszcze tempo powyżej zakładanego, a zapas do planu A wynosił ciągle ponad półtorej minuty.
Z kolejnych 5 km trasy nie pamiętam nic. Pola po lewej, rachityczny szereg drzew po prawej, za nimi hałasująca dwupasmówka, asfalt ścieżki rowerowej ciągnął się bez końca. Ze stanu otępienia wybił mnie dopiero skręt w Al. Wilanowską, gdzie wiedziałem, że jest punkt z wodą i warto przygotować sobie żel wyszarpany z kieszonki na krzyżu. Zapas czasu topniał w oczach, a raczej topniałby, gdybym miał głowę to liczyć. Tempo odcinka 25-30km wyszło w okolicach 4:26, czyli bez szału, ale gdybym utrzymał to tempo do mety, było by lepiej niż dobrze.
Niestety nie było. Szeroka ulica Sobieskiego nie dawała żadnej ochrony przed wiatrem, a ból w mięśniach czworogłowych narastał z każdym krokiem. Również mięśnie brzucha zaczęły się spinać, udowadniając, że mocniejsze szarpanie rękami, by nadać biegu tempo i rytm, kosztuje je sporo. W okół mnie zaczęły się bardzo mocno zmieniać koszulki współuczestników biegu. Znalazło się kilku, którzy minęli mnie jakbym stał w miejscu, ale też udawało się wyprzedzić bardzo wielu, zapewne niedoszłych „trójkołamaczy”. Matematyka już kompletnie się wyłączyła w mojej głowie i w trybie umarlaka, na autopilocie biegłem do mety. Byle się nie zatrzymać, byle utrzymywać, subiektywnie oceniany, wysoki poziom zmęczenia. Z wyników mogę dziś odczytać (matematyka znowu działa!), że od 30 do 35km biegłem po 4:36 a do 40km już tylko po 4:44. Resztkami więdnącego rozumu odnotowałem tylko, że przy oznaczeniu 34 kilometra czas rzeczywisty po raz pierwszy został przegoniony przez czas planu A. Na 35km strata wynosiła już ponad 20 sekund. I z każdym pokonywanym kilometrem wpadało kolejne dwadzieścia sekund. W akcie desperacji sięgnąłem po Power Bombę 4km wcześniej niż planowałem, ale tym razem nie pomogło, nie poczułem niestety kopa dopalania Nitro.
Zacięta walka o poruszenie się do przodu trwała. Przy moście Świętokrzyskim pachniało już metą, wystarczyło podbiec lekko na most i puścić się z górki do niej. Kiedy przestałem się mieścić w planie B, nawet nie odnotowałem. Na 40km odruchowo wcisnąłem LAP na zegarku, ale nie zarejestrowałem świadomie tego, co pokazał. A szkoda. Gdybym to zrobił, zobaczyłbym, że do planu B (przypomnę, 3:05:40) tracę 14 sekund. Utrzymanie 4:24min/km dałoby nadal 3:05 z przodu. Ale tak się nie stało. Zaciśnięcie zębów na ostatniej dłuuuugiej, na prawdę dłuuuugiej prostej na błoniach Stadionu Narodowego, zaowocowało wynikiem na mecie 3:06:05.
Za metą standardowo: medal na szyję (bardzo ładny, mi się ogromnie podoba!), woda i izotonik w rękę, folia NRC na plecy i tup-tup-tup w stronę depozytów. Nie doszedłem. Ledwo się doczołgałem do pierwszego wolnego leżaka ustawionego na świeżym powietrzu i zaległem na dobre 10 minut. Skurcze w stopach i łydkach łapały na przemian, często parami. Aż zacząłem się zastanawiać jak często na trasie zamiast wody wybierałem izotonik i wychodziło mi na to, że zdecydowanie za rzadko. Co zrobić, kiedy tak nie cierpię biec, jak mi się ręce i gęba klei od słodkiego picia. Ból „czwórek”, przywodzicieli, bioder kazał odwlekać w nieskończoność moment wstania w dalszą drogę.
Refleksje dogorywającego na leżaku? To był bardzo dobry trudny bieg. Za to kocham maraton, że jest taki trudny i nieprzewidywalny. Cel A i B nie został osiągnięty, ale został osiągnięty niewypowiedziany cel C i D. Cel C to nowa życiówka (poprawa w rok o 4 minuty i 41 sekund), cel D to walka do samego końca i przeskoczenie „ściany” gdyby się przytrafiła. Wiadomo było, że walka z wiatrem ustawi zawody „krzywo”. Że jeszcze bardziej niż zazwyczaj na maratonie druga połowa będzie znacznie trudniejsza niż pierwsza. Czy przesadziłem biegnąc pierwszą połowę w średnim tempie 4:18 min/km? Czy gdybym się pilniej trzymał założeń Negative Split kara po 30-tym kilometrze byłaby mniej dotkliwa? Już się tego nie dowiemy. To właśnie w maratonie jest piękne. Można kalkulować do woli, a przychodzi ten dzień, z takimi warunkami jakie są i z takim przygotowaniem jakie się wypracowało i trzeba pobiec tak dobrze jak to tylko możliwe. I jestem przekonany, że tak właśnie było. Za walkę do końca mam u siebie za ten maraton duży plus. Wysiłek mierzony tętnem stale rósł, nawet jeśli tempo spadało. Tętno średnie z całego maratonu mam o 3 uderzenia wyższe niż z Rzymu i to przy całkiem uzasadnionych podejrzeniach, że wszystkie zakresy tętna poszły w raz z treningiem w dół a nie w górę. Czyli wysiłek włożony w ten bieg był jeszcze większy niż rok temu.
Tak na prawdę mam żal tylko za to, że mój „tryb zombie” tak słabo ogarnia matematykę! I pozwala, by sekundy mijały niezauważone i nieskontrolowane. Muszę swojego umarlaka wysłać do podstawówki i szykować na biegi lepsze zestawy pomocy szkolnych.
W każdym razie, po dłuższej chwili na leżaku, odebraniu depozytu, wygibasach na podłodze w przebieralni (ściągaliście kiedyś buty, spodnie, kompresy pod gromem ataków szalonych skurczów łydek i stóp? wiłem się jak piskorz po tym namiocie!) mogłem wracać zacząć do życia i do świętowania kolejnego ukończonego maratonu. I kolejnej życiówki zbliżającej mnie do granicy trzech godzin na królewskim dystansie. I zacząć planować kolejne starty na asfalcie i w górach w lato.
Kwiecień miesiącem asfaltowych życiówek! Ukoronowany królewsko!
Stats and tech:
Ciuchy: Koszulka Adidas Response, spodenki Nike Pro Combat, buffka Obozybiegowe.pl, rękawki Smashing Pąpkins
Kompresja: Compressport Pro R2 Swiss
Buty: Adidas Boston Boost 5, skarpetki Adidas Performance
Jedzenie: 2 x Agisko, 2 x Ale zielone jabłuszko, 2 x Ale Cola z kofeiną, 1 x Powergym Power Bomb
Picie: średnio na co drugim punkcie kilka łyków
Zegarek: Garmin Fenix 3. Zapis na Garmin Connect https://connect.garmin.com/modern/activity/1139837208